Partia Demokratyczna i jej kandydaci w wyścigu do Białego Domu grzęzną w kryzysie, dlatego wszyscy postanowili wykorzystać najbardziej wartościowy symbol w swoim stronnictwie: dziedzictwo ich poprzedniego prezydenta.
Sześcioro kandydatów do partyjnej nominacji umieściło wizerunek Baracka Obamy, który zasiadał w Białym Domu w latach 2009–2017, w co najmniej jednej ze swoich telewizyjnych lub internetowych reklamówek. Tylko w ciągu kilku dni po głosowaniu w Iowa (zakończonym wizerunkową porażką: w ciągu trzech dni nie udało się zliczyć wyników) w stanach, gdzie odbędą się następne prawybory, czyli w New Hampshire, Nevadzie i Południowej Karolinie pojawił się szereg spotów odwołujących się do prosperity z epoki Obamy. Komitety kandydatów, które je wypuściły, sądzą, że uda im się sprawić wrażenie, iż walka toczy się tak naprawdę o kontynuację, czy wręcz trzecią kadencję afroamerykańskiego prezydenta.
Większość spotów pokazuje Obamę chwalącego kandydatów z imienia i nazwiska w swoich wystąpieniach lub na szlaku kampanii. Niektóre zawierają tylko jego zdjęcia. Ze wszystkich płynie komunikat, że kandydaci puszczający spoty są, przynajmniej w jakimś sensie, zaakceptowani i popierani przez byłego prezydenta, który nadal jest najbardziej lubianym demokratycznym politykiem w Ameryce. Kandydaci liczą, że nostalgię za epoką Obamy rozbudzi to przede wszystkim w New Hampshire, gdzie prawybory odbędą się dziś.
Tyle że Obama nie wyraził jeszcze wprost poparcia dla żadnego z rywali o nominację, nawet Joego Bidena, z którym pozostaje w niemal rodzinnych relacjach. Ten ostatni postanowił wykorzystać zażyłość ze swoim byłym szefem, emitując w reklamówce fragment ceremonii z 2017 r., podczas której Obama spontanicznie, bez uprzedzania dziennikarzy, odznaczył swojego wiceprezydenta Prezydenckim Medalem Wolności, najwyższym cywilnym odznaczeniem w Ameryce. Gospodarz Białego Domu mówił wtedy, że Biden jest jednocześnie wybitnym mężem stanu, jak i wytrzymałym, skromnym i lojalnym sługą swojego państwa.
Miliarderzy Michael Bloom berg i Tom Steyer także przyjęli strategię chwalenia się Obamą. Puszczają spoty, w których były prezydent życzliwie się o nich wypowiada. O Bloombergu, który był przez dwie kadencje burmistrzem Nowego Jorku, były prezydent mówi, że „nadawałby się na lidera całego kraju”. Jak podaje serwis Advertising Analytics, w ciągu weekendu emisja tego spotu kosztowała Bloomberga 1,2 mln dol. Ale demokraci wykorzystujący wizerunek Obamy, grając w pośpiechu przed New Hampshire nieco va banque, mogą ryzykować utratę poparcia kluczowej grupy demograficznej: millennialsów.
Oni mają pretensje o kryzys w 2008 r. Na ich gniewie na brak reform rynków kapitałowych przez dwie kadencje Obamy poparcie zbudował Bernie Sanders. Młodzi są na drodze do wywalczenia w tej kampanii jednej kluczowej dla nich sprawy – kolejni kandydaci demokratów zobowiązują się, że państwo będzie subsydiować naukę na stanowych uniwersytetach. We współczesnej Ameryce, w której awans społeczny jest trudny jak w żadnym innym państwie Zachodu, na studia stać w zasadzie wyłącznie dzieci ludzi wykształconych, którzy edukację potomstwa zaplanowali już w momencie jego narodzin. Liderzy demokratów widzą, że bez millennialsów spadną do defensywy.
Ale lewe skrzydło demokratów, które dystansuje się od dziedzictwa Obamy, przed kluczowymi plebiscytami też nie ma lekko. Język Sandersa w ogóle nie trafiał do jego podstawowego politycznego klienta: spauperyzowanych z powodu kryzysu robotników. On sam wpadł w pułapkę, kiedy na rosnące rozwarstwienie płacowe zaproponował zakładanie spółdzielni pracowniczych, instytucji zanikającej od 30 lat. – Zamiast dawać ulgi podatkowe korporacjom powinniśmy pomagać ludziom przejmować przedsiębiorstwa i umożliwić im zarządzanie nimi z pominięciem chciwych menedżerów – mówił do „niebieskich kołnierzyków” przed głosowaniem w Iowa. To się jednak biedniejącym pracobiorcom kojarzy z socjalizmem, ideologią, której sprzeciwia się większość Amerykanów.
Kandydaci liczą na nostalgię za epoką byłego prezydenta