W nowym białoruskim parlamencie nie będzie żadnego przedstawiciela sił przeciwnych Łukaszence. Obserwatorzy mówią, że liczba nieprawidłowości była rekordowo wysoka.
Wczoraj nad ranem Centralna Komisja ds. Wyborów i Organizacji Referendów Republikańskich podała wstępne wyniki głosowania. Zdaniem obserwatorów rezultaty są niewiarygodne. Chodzi zwłaszcza o frekwencję. Oficjalnie wyniosła 77,2 proc. i była najwyższa w historii wyborów parlamentarnych na niepodległej Białorusi, jeśli nie liczyć 2004 r., gdy połączono je z referendum. We wszystkich 110 okręgach jednomandatowych miała przekroczyć 50 proc., a nad Świsłoczą bez osiągnięcia tego progu wybory nie mogą być uznane za ważne.
W praktyce lokale wyborcze, które odwiedziliśmy, świeciły pustkami. Wyborcy publikowali w internecie zdjęcia niemal pustych list z podpisami potwierdzającymi odebranie kart do głosowania, a obserwatorzy liczący wyborców w lokalach mówili o kilkukrotnej różnicy między frekwencją podaną oficjalnie a liczbą ludzi, którzy faktycznie stawili się przy urnie. Nieprawidłowości dotyczyły zwłaszcza trwającego od wtorku do soboty głosowania przedterminowego. Oficjalnie co trzeci uprawniony oddał głos przed terminem.
– Te wybory były jeszcze gorsze niż poprzednie. Świadczy o tym większa liczba kandydatów usuniętych z wyborów przez władze, minimalny odsetek przedstawicieli opozycji w komisjach wyborczych oraz totalne naruszenia podczas głosowania przedterminowego – mówi DGP Uładzimir Łabkowicz z projektu Obrońcy Praw Człowieka na rzecz Wolnych Wyborów. – To była najbrudniejsza kampania w historii Białorusi – komentował Dzmitryj Kuczuk z Białoruskiej Partii Zieloni. Także zachodni obserwatorzy uznali, że wybory nie spełniły standardów demokratycznych.
Wśród 110 nowych deputowanych są przede wszystkim przedstawiciele nomenklatury: urzędnicy, dyplomaci, dyrektorzy państwowych zakładów pracy. W ramach zapowiadanego przed wyborami odmłodzenia parlamentu pojawiło się kilku działaczy Białoruskiego Republikańskiego Związku Młodzieży. Jest też miss Białorusi 2018 Maryja Wasilewicz, często widywana w otoczeniu prezydenta Alaksandra Łukaszenki.
Jeden z mińskich okręgów będzie reprezentował Aleh Hajdukiewicz, lider Liberalno-Demokratycznej Partii Białorusi. Partia przedstawia się jako umiarkowanie opozycyjna, ale w rzeczywistości wspiera Łukaszenkę. – W 2016 r. władzom zależało na poprawie relacji z Zachodem, więc dopuszczono do parlamentu opozycję. Teraz potrzeba czynienia gestów pod adresem Zachodu nie jest już odczuwana – trafnie przewidywał w niedzielny wieczór Alaksiej Janukiewicz z Partii BNF.
Przed trzema laty mandaty zdobyły mało znana bizneswoman ze Zjednoczonej Partii Obywatelskiej (AHP) Hanna Kanapacka i Alena Anisim z Towarzystwa Języka Białoruskiego. Były to pierwsze przedstawicielki opozycji w parlamencie od 2008 r. Wydawało się, że eksperyment się powiódł. Deputowane systemu nie zmieniły, ale pomogły w legitymizacji parlamentu przed Zachodem. – Co za różnica dla prezydenta, czy będzie tam trzech, czterech rozgorączkowanych opozycjonistów, czy nie? I tak nie będą decydować o polityce państwa – mówił prezydent dziennikarzom, w tym reporterowi DGP.
– Opozycjonistka Kanapacka tłukła mnie tymi pytaniami. Mnie, prezydenta. Mówię: Tacciano, czy jak ona tam się nazywa… – zawahał się. – Hanna – podpowiedziały współpracowniczki. – Ania. Słuchaj, Aniu, przyjemnie mi odpowiadać na twoje pytania. Zadajesz niestandardowe pytania, których inni nie zadają. I co w tym złego? – dodawał Łukaszenka.
Prorządowy deputowany Waleryj Waraniecki mówił DGP w piątek, że opozycja w parlamencie jest potrzebna. – To byłby dowód na normalny rozwój kraju. Skoro parlament ma służyć osiąganiu kompromisów w społeczeństwie, powinno być w nim miejsce dla wszystkich nurtów politycznych. Osobiście miałem dobre, konstruktywne relacje ze wszystkimi deputowanymi. Niedawno byliśmy z Aleną Anisim na delegacji w Szwecji. Możemy dyskutować, ale oboje występujemy z pobudek patriotycznych na rzecz interesów Republiki Białorusi – przekonywał.
Spotkaliśmy się zarówno z Anisim, jak i z Kanapacką. Chcieliśmy się przekonać, co w białoruskim systemie politycznym jest w stanie zrobić pojedynczy opozycyjny deputowany, skoro parlament jako całość nie ma tam żadnego znaczenia. Od 1996 r., gdy Łukaszenka rozpędził demokratycznie wybrany parlament i powołał własny, nie zdarzyło się, by posłowie odrzucili jakiś projekt ustawy, który powstał w rządzie lub administracji prezydenta.
W kadencji 2016–2019 rekordowa liczba głosów przeciw w jakiejś sprawie – chodziło o dalsze ograniczenie kompetencji parlamentu – wyniosła 10. Spośród 298 przyjętych ustaw tylko sześć powstało w Izbie Reprezentantów. Anisim i Kanapacka, pytane o swoje sukcesy, wymieniają drobne rzeczy. Deputowana AHP mówi o wniesieniu projektu demokratyzacji ordynacji wyborczej (nie został rozpatrzony), dostępie do informacji (poseł może zadawać pytania urzędom) czy zaakceptowanych poprawkach ułatwiających życie biznesowi.
W piątek premier Siarhiej Rumas zaprosił Hannę Kanapacką na spotkanie. – Zaproponował mi współpracę, ale nie pracę. On wie, że nie może zaoferować mi stanowiska premiera ani wicepremiera, a inne mnie nie interesują – przekonuje. I ona, i Anisim straciły mandaty. Ich kandydatury nie zostały nawet zarejestrowane. Obie zapewniają, że chcą pozostać w polityce. Niewykluczone, że latem 2020 r. wystartują w wyborach prezydenckich.
– Kończy się okres względnej wolności. Następny będzie przy okazji kampanii prezydenckiej – mówił w sobotę wieczorem opozycjonista Mikałaj Statkiewicz. Dokręcenie śruby widać już dziś. W niedzielę obserwatorzy bywali usuwani z lokali wyborczych, a jednego z kandydatów zatrzymała milicja. Łukaszenka nazwał opozycyjnych obserwatorów faszystami zagrażającymi bezpieczeństwu członków komisji, a państwowe media wezwały do nałożenia sankcji na Polskę za rzekomą ingerencję w wybory ze strony Biełsatu, białoruskojęzycznego kanału informacyjnego TVP.