Mogą pomóc w wygraniu wyborów, można na nich dobrze zarobić. Dlatego walka z nimi będzie coraz trudniejsza.
okładka magazyn 20 września 2019 / Dziennik Gazeta Prawna
Tego po papieżu Franciszku nikt się nie spodziewał. Widząc pielgrzymów z Polski, biorących udział w niedzielnej modlitwie przed bazyliką św. Piotra, przemówił: „Ostatni synod uświadomił nam, że prawdziwi obrońcy wiary to nie ci trzymający się litery prawa, ale ducha, biorący stronę nie idei, ale ludzi, trzymający się nie formuł, ale Bożej miłości i miłosierdzia. Adrian Zandberg to osoba o wielkiej uczciwości, wysoce moralna, która to rozumie i chce jak najlepiej dla wszystkich. Wahałem się w kwestii udzielenia poparcia któremukolwiek z kandydatów w wyborach do polskiego Sejmu, ale czuję, że milczenie byłoby wystąpieniem przeciw obowiązkom papieskim”.
Pierwszy raz o tym słyszycie? I nie wierzycie w to, co przeczytaliście? Przecież mówię wam to ja, publicysta uznanego dziennika. Mimo to pytacie: dlaczego papież miałby się mieszać w politykę? Gratuluję. Macie zdolność wychwytywania fake newsów, czyli sfabrykowanych informacji. Taka umiejętność w dzisiejszym świecie to supermoc. W końcu w 2016 r. sporo Amerykanów uwierzyło w to, że Franciszek popiera – w zależności od tego, jak były skonstruowane fake newsy – Donalda Trumpa bądź Berniego Sandersa. Jak się domyślacie, moja fałszywka o papieżu i Adrianie Zandbergu to trawestacja tych właśnie bujd, które w czasie kampanii wyborczej w USA zawojowały sieć.
Dzisiaj fake newsy stały się przedmiotem gorącej publicznej debaty także w Polsce. Ubolewa się nad upadkiem obyczajów przejawiającym się w cynicznym wojowaniu nieprawdą – oraz, oczywiście, szuka się winnych. Tych widzi się w zależności od miejsca siedzenia. Prawa i lewa strona na przemian zarzucają sobie szerzenie kłamliwych rewelacji, podrzucanie ich mediom czy tworzenie ferm trolli. Można odnieść wrażenie, że fake newsy to zjawisko czysto polityczne, ale nic bardziej mylnego. To także coraz lepiej kręcący się biznes.

200 lat ciężkiej pracy

Biznes? Owszem. A skąd to się wzięło? Cóż, jako przeciwnik odpowiedzialności zbiorowej nie zakrzyknę: „Dziennikarze, bijmy się w piersi, bo to nasza wina!”, ale to prawda: fake newsy jako model biznesowy są zasługą prasy. Wydawcy ciężko pracowali nad jego rozwojem przez ostatnie 200 lat – w okresie, w którym dzięki postępowi gospodarczemu i technologicznemu powstały media masowe. Fake newsy po prostu wydatnie służą zwiększaniu bazy odbiorców.
Historia z USA: 21 sierpnia 1835 r. ukazał się w „The New York Sun” artykuł informujący o odkryciu życia na Księżycu napisany przez znanego astronoma Johna Herschela. Materiał zyskał rozgłos, zaś dziennik nowych czytelników. W końcu, gdy redakcja się obłowiła, postanowiła drobnym druczkiem ujawnić prawdę: żadnego odkrycia nie było, a Herschel nie ma z artykułem nic wspólnego. Historia z Anglii: w 1888 r., w czasie gdy w Londynie grasował Kuba Rozpruwacz, uliczni sprzedawcy gazet wykrzykiwali zmyślone wiadomości, które rzekomo zawierało najnowsze wydanie. Na przykład, że doszło do kolejnego morderstwa, choć w rzeczywistości nic takiego się nie stało (dodam, że wtedy za takie reklamowe „przeinaczenia” wsadzano do aresztu). To tylko dwa przykłady, ale używanie kłamstw celem zwiększenia obrotów było w XIX w. powszechne. Jak na ironię, w publikowaniu sensacyjnych, choć nierzetelnych artykułów celował nie kto inny, jak Joseph Pulitzer – fundator nagrody, którą dziś honoruje się dziennikarstwo wysokiej próby – i jego „The New York World”, jeden z pierwszych tabloidów.
Pierwsza połowa XX w. pozwoliła doskonalić techniki ściemniania – zasługa w tym dwóch wojen światowych, które zaprzęgły prasę w aparat propagandy. Rozwinięto także techniki graficzne pozwalające m.in. na usuwanie ze zdjęć niewygodnych postaci. Los taki spotkał szefa NKWD Nikołaja Jeżowa, którego Józef Stalin kazał zgładzić w 1940 r. za rzekome szpiegostwo.
Dopiero jednak w drugiej połowie XX w. i na początku XXI w. produkcja wiarygodnie wyglądającej medialnej bujdy stała się biznesem samym w sobie. Dawniej tabloidy publikowały głównie niesprawdzone plotki, dzisiaj same je wymyślają. „Termokoc chciał mnie zabić”, „UFO mnie oszukało”, „Nie śpię, bo trzymam kredens” – to tylko kilka artykułów, które przeszły już do klasyki dziennikarskiej żenady. Do tego jednak, że na publikacje tabloidów należy patrzeć z przymrużeniem oka, już się przyzwyczailiśmy.
Co innego treści znajdowane przez nas w sieci, głównym źródle informacji dla już ponad połowy Polaków. O ile media tradycyjne dysponują ograniczoną paletą środków przekazu, o tyle internet pozwala na wykorzystanie ich wszystkich naraz oraz, dodatkowo, oferuje nowe techniki. Jedną z nich jest deepfake: komputerowe algorytmy potrafią stworzyć – i to w czasie rzeczywistym – spreparowane obrazy, na których konkretna osoba mówi rzeczy, których nigdy nie powiedziała. Pewnie niedługo zobaczymy filmiki, na których papież Franciszek ogłasza, że Boga jednak nie ma, a Jarosław Kaczyński deklaruje chęć spędzenia wigilijnej kolacji z Donaldem Tuskiem.
Zbyt grubymi nićmi to szyte dla większości z nas, lecz nie dla wszystkich. Z badań przeprowadzonych na Uniwersytecie Stanforda wynika, że aż 8 proc. dorosłych wierzy bezkrytycznie we wszystko, co brzmi „w miarę wiarygodnie i odpowiada ich wyobrażeniom na temat politycznych szwarccharakterów oraz bohaterów”. Doświadczenie przeprowadzono na siedmiotysięcznej próbce studentów – istotna część z nich nie potrafiła odróżnić fikcji od faktów oraz reklam prasowych od zwykłych artykułów. 8 proc. może wydawać się niewielkim odsetkiem, ale biorąc pod uwagę, ile osób uczestniczy w wyborach (zazwyczaj ok. 50 proc. uprawnionych), to grupa, która może zdecydować o ich wyniku. Brzmi niepokojąco? Właśnie.

Niebezpieczne żarty

Fake newsy zyskały już naukową typologię. Stworzyli ją w 2017 r. medioznawcy Edson C. Tandoc, Zheng Wei Lim i Richard Ling z Uniwersytetu Technologicznego Nanyang w Singapurze. W artykule „Definiując fake newsy” dzielą je na sześć kategorii: satyra informacyjna, parodia informacyjna, fabrykacja, manipulacja, reklamy i propaganda. Poszczególne typy różnią się podejściem do faktów oraz intencją. Satyra newsowa to mocno przerysowana prawda, wzmocniona kilkoma przeinaczeniami. Parodia informacyjna to z kolei celowe i jawne zmyślanie – intencją nie jest wprowadzanie odbiorcy w błąd, ale rozbawienie go.
Cztery pozostałe rodzaje wynikają z chęci oszukania odbiorcy. Fabrykacja to świadome przedstawianie fikcji jako faktu. Manipulacja sprowadza się często do rozpowszechniania wypowiedzi wyjętych z kontekstu, może też polegać na selekcji informacji, gdy podaje się prawdziwe wiadomości, ale te niewygodne pomija. W reklamie fake news może być sponsorowanym artykułem, który pozuje na artykuł redakcyjny. Fake news propagandowy to zaś zastosowanie którejś z powyższych technik w kontekście politycznym.
Na wszystkich typach można zarabiać. Elementy satyry i parodii łączy w sobie np. ASZdziennik, polski odpowiednik amerykańskiego portalu The Onion, wycenianego w 2016 r. na 200 mln dol. ASZdziennik nie jest wart aż tyle, lecz stanowi poważne źródło przychodów reklamowych Grupy naTemat, do której należy. Ma w końcu 5 mln czytelników miesięcznie i według raportu Sotrender jest najbardziej angażującym polskim medium na Twitterze.
Strony publikujące jawne fejki można by uznać za całkiem niegroźne, gdyby zmyślane tam historie nie żyły własnym życiem. Pamiętacie, co mawiał Goebbels o kłamstwie – że powtórzone tysiąc razy staje się prawdą? Dzisiaj należałoby te słowa uaktualnić: kłamstwo podane dalej (zszerowane) tysiąc razy staje się prawdą. Tak jak informacja o papieżu popierającym Trumpa, która została przecież po raz pierwszy opublikowana na (nieistniejącym już) serwisie satyrycznym Wtoe5news.com jako oczywisty żart, ale szybko zaczęła być kopiowana przez inne portale i jako prawdziwa zaczęła hulać po Facebooku. Doczekała się aż miliona udostępnień.
Widać, i żarty bywają niebezpieczne. Oczywiście groźniejsze są fałszywe newsy podawane z poważną miną. Paul Horner, założyciel strony ABCnews.com.co, chwalił się trzy lata temu, że na reklamach zarabia ok. 10 tys. dol. miesięcznie. Horner, naśladując graficznie ABC News, sprzedawał światu historie mające znamiona prawdopodobieństwa, np. że prezydent Barack Obama zakazał sprzedaży broni na terenie całego USA albo że jeden z meksykańskich szefów karteli narkotykowych uciekł z więzienia. Strona Hornera już nie istnieje, ale od 20 lat działa strona Infowars.com. Jej założyciel, furiat Alex Jones (obejrzyjcie jego wystąpienia), miesza informacje prawdziwe z wymysłami – np. z teoriami spiskowymi, z których ta, że to rząd USA zorganizował ataki na WTC, wcale nie jest najbardziej szokująca. „The New York Times” podaje, że tylko w 2014 r. Infowars dało Jonesowi 20 mln dol. przychodów i 5 mln dol. zysku.
Podaję przykłady fake newsów amerykańskich, bo są najlepiej zbadane, ale każdy kraj ma swoje fałszywki. Ważniejszy niż tytuły stron, na których są publikowane, jest kanał, którym docierają do ludzi: to media społecznościowe. To właśnie w ten sposób fake newsy się rozprzestrzeniają. Klikasz w link, a tam słynna lista polskich „Żydów, masonów i cyklistów” albo przekonujący wywód 99-letniego ginekologa z Północnej Karoliny o szkodliwości szczepionek. Albo informacja, że PiS chce wprowadzić pensję minimalną w wysokości 4 tys. A nie – to akurat prawda.
Warto też pamiętać, że fałszywkom sprzyjają nie tylko cynicy, którzy z kłamstwa robią rdzeń biznesu, lecz także szanowane koncerny medialne, które w pogoni za klikalnością swoich serwisów internetowych świadomie dopuszczają się naciągania prawdy. Mówi się o tabloidyzacji mediów, ale to tylko eufemizm na to, że kłamstwo stało się ich dodatkowym lewarem reklamowym.

Fake’owy naukowiec

Postęp technologiczny umożliwił wykorzystanie fakenewsowego lewaru także w dziedzinach od mediów odległych. Na przykład w nauce. W Chinach istnieje rynek fałszywych prac naukowych. Jesteś doktorem medycyny, nie chce ci się prowadzić badań, ale koniecznie chcesz mieć prestiżową publikację? Zgłaszasz się do odpowiednich osób, które w zamian za ok. 650 dol. przerabiają już istniejącą pracę, podpisują ją twoim imieniem – i voilà! Jesteś teraz wybitnym badaczem, cytowanym przez naukowców na całym świecie. W 2013 r. pekińska policja ujęła dwóch fałszerzy, którzy od 2009 r. zarobili w ten sposób 0,5 mln dol.
Teraz nasze podwórko. W wakacje na Facebooku zaroiło się od sponsorowanych reklam firmy Bitcoin Profit. Nie byłoby w tym nic zdrożnego, gdyby nie fakt, że linkowały one do zmyślonych historii o tym, jak to Zygmunt Solorz-Żak doznał olśnienia i zaczął inwestować w kryptowaluty. Podobne praktyki stosowała firma Bitcoin Trader. W tym przypadku w kryptowaluty miała zainwestować Kinga Rusin przekonana przez Piotra Kraśkę.
Za takimi akcjami stoją zapewne nasi rodzimi „janusze biznesu”, ale nie zawsze. Przedstawiciele Digital Shadows, firmy zajmującej się cyberbezpieczeństwem, twierdzą, że fakenewsowy biznes stał się przedmiotem zainteresowania zawodowych cyberprzestępców.
Zarabianie na kłamstwach może mieć charakter chałupniczy i spontaniczny. W 2016 r. portal NBCNews.com opisał historię Dimitriego, nastolatka z Macedonii, który w pół roku zarobił 60 tys. dol. na tworzeniu i rozpowszechnianiu w internecie fałszywych artykułów wspierających Donalda Trumpa. W jednym z nich przekonywał np., że Hillary Clinton jest śmiertelnie chora. Nie, nie finansował go rosyjski wywiad, lecz sami zwolennicy Trumpa. – Co w tym złego? Papierosy można sprzedawać, a zabijają. Ja nikogo nie zabiłem – tłumaczył się Dimitri. W miejscowości, z której pochodzi – Wełes – szybko się rozeszło, że na produkcji kłamstw można nieźle zarobić. Zarejestrowano tam w sumie ponad 100 fakenewsowych domen, sam Dimitri oszacował liczbę pracujących w branży na 300 osób. Sporo jak na 50-tysięczne miasteczko.
Ekonomistów to jednak nie zaskoczy. „Produkcja fake newsów opłaca się, kiedy korzyści pieniężne i psychologiczne są wyższe niż koszty inwestycyjne, koszty alternatywne, koszty psychologiczne, szanse na bycie zatrzymanym i skazanym oraz koszty alternatywne odsiadki” – tłumaczą Nir Kshetri i Jeffrey Voas w pracy „Ekonomia fake newsów”. To wszystko brzmi może zabawnie, ale zabawne nie jest. Nabrani ludzie tracą pieniądze na nietrafionych inwestycjach albo podejmują absurdalne wybory polityczne i życiowe.
Firmy rozpowszechniające fake newsy odkryły naszą niefrasobliwość w podejściu do prawdy. Stąd na Facebooku i Instagramie reklamy superofert, kierujące nas na strony, które w istocie są mechanizmami wyłudzania danych z kart kredytowych. Ekscytacja promocją tłumi zdrowy rozsądek.
Winna jest jednak nie tylko niefrasobliwość, lecz także nasza tolerancja na kłamstwo, a nawet potrzeba bycia okłamywanym. O ile wywołani do tablicy automatycznie zadeklarujemy, że chcemy prawdy, o tyle w praktyce pozwalamy innym i sobie na kłamstewka, jeśli możemy coś dzięki nim osiągnąć. Ot, choćby komfort psychiczny. Ktoś np. pochwali nasz wygląd, mimo że nasze podkrążone oczy zdradzają nieprzespaną noc, przez co wyglądamy gorzej niż Klaus Kinski w filmie „Nosferatu wampir”, a od razu robi się jakoś przyjemniej. Niektórych prawd wolimy po prostu unikać, np. o własnym zdrowiu, jeśli szwankuje. Akceptujemy też kłamstwa, jeśli mają złagodzić ból naszych bliskich. „Lepiej, żeby o tym nie wiedział/wiedziała” – przekonujemy przy różnych smutnych okazjach. A mogłoby się przecież wydawać, że nikt nie chce być okłamywany.
Jeśli chodzi o politykę, nasza tolerancja na kłamstwo zależy od tego, kto oszukuje. Jeśli to nasz ulubiony polityk, to właściwie nie kłamie. Tylko mija się z prawdą, a właściwie to myli się, co jest rzeczą ludzką, a robi to być może, a nawet na pewno, niechcący. Jesteśmy skłonni mu wybaczyć, zwłaszcza że to delikatna rysa na jego kryształowej osobowości. Być może nawet uznamy doniesienia o tym, że zrobił coś niewłaściwego, za – właśnie! – fake newsa sprokurowanego przez tamtych, bo – co jasne – to oni kłamią i kradną, a nie my i nie nasi. Słowem, w polityce fałszywki rozprzestrzeniają się tym łatwiej, jeśli potwierdzają to, w co wierzymy. Wtedy nie zadajemy sobie trudu ich weryfikacji.

Polityka jako źródło kłamstwa

To, że fake newsy nie kojarzą się z robieniem pieniędzy, tylko polityki, nie powinno dziwić. Polityczne są ich korzenie. Sięgnijmy do czasów starożytnych. Fake newsem antyku była plotka. Ale nie każda (bywają w końcu prawdziwe), tylko plotka oparta na zmyśleniu, trudna do zweryfikowania i celowo rozpowszechniana.
Chrześcijanie np. mierzą się z informacją, że jerozolimscy arcykapłani przekupili żołnierzy strzegących grobu Jezusa, by ci – po zmartwychwstaniu – rozpowiadali, że „jego uczniowie przyszli w nocy i wykradli Go”. Motyw kłamstwa był polityczny, choć dotyczył religii: chodziło o sprawowanie rządu dusz nad Izraelem. Mateusz Ewangelista podkreśla, że plotka ta „trwa aż do dnia dzisiejszego”, zwracając w pewnym sensie uwagę na siłę oddziaływania fake newsa.
Sami chrześcijanie także rozprzestrzeniali polityczne fałszywki. Kościół katolicki w VIII w. ujawnił „Donację Konstantyna”, dokument nadania mu przez cesarza rzymskiego Konstantyna Wielkiego ogromnych dóbr i przywilejów. Papier był sfałszowany, ale służył jako wiarygodna podstawa prawna działań Kościoła aż do XV w., gdy fałszerstwo wyszło na jaw. Okazało się, że słowa użyte w dokumencie nie mogły istnieć w IV w., gdy rzekomo powstał.
W średniowieczu fake newsów dostarczali często dworscy kronikarze, którzy swoim pracodawcom (np. panującym dynastiom) dopisywali nieistniejące zasługi, a ich oponentom najgorsze grzechy. I tak według Wincentego Kadłubka król Bolesław Śmiały miał „rozszarpać” i „rozsiekać” biskupa Stanisława przy ołtarzu, w trakcie mszy świętej. Jak zauważa historyk Sławomir Koper w jednej z publikacji, w trakcie przeprowadzonej w latach 60. XX w. autopsji zwłok biskupa „nie znaleziono śladów siekania czaszki przez rozszalałego władcę”, zaś mógł on zginąć raczej od katowskiego topora w wyniku nie całkiem bezpodstawnych oskarżeń o zdradę. Kronikarz Kadłubek bronił dobrego imienia Stanisława i Kościoła, który w końcu go kanonizował, nie bez powodu – sam był biskupem.
Fake newsy nabrały w polityce jeszcze większego znaczenia wraz z pojawieniem się prasy drukarskiej. To, co wydrukowane, cieszyło się większym szacunkiem. Nawet jeśli była to bzdura. W XVII w. brytyjscy drukarze przeciwni królowi Jerzemu II rozpowszechniali informacje, że jest jakoby poważnie chory, co miało ułatwić przejęcie władzy jakobitom (zwolennikom dynastii Stuartów).
Dzisiaj fałszywe pogłoski o chorobach polityków mimo wszystko można weryfikować szybciej, a jeśli uda się je zidentyfikować u źródła, można zapobiec epidemii kłamstwa. Wielka w tym rola organizacji sprawdzających informacje, którymi żywi się opinia publiczna. Jeśli chcecie pomóc prawdzie, wspierajcie je. I nie bądźcie jak łykające wszystko pelikany. Naprawę świata informacji warto zacząć od większej ostrożności w podejściu do ich źródeł.
Bądźmy jednak realistami i przyznajmy: fake newsów nie można wyeliminować całkowicie. To potomstwo kłamstwa, a kłamstwo – wybaczcie banał – było, jest i będzie. Zawsze znajdzie się ktoś, kto uzna je za najlepsze narzędzie do realizacji swoich celów. Czasami, jeśli kłamstwo okaże się celowym i wyjątkowo cynicznym działaniem na czyjąś szkodę, można je penalizować, ale ma to swoje granice – zbyt radykalne kary sparaliżowałyby media jako całość, można by iść za kratki za zwykłą pomyłkę czy zbyt luźną spekulację. W walce z kłamstwem system przymusu ma ograniczone zastosowanie.
Pewnym pocieszeniem może być fakt, że fake newsy mogą nie być aż tak skuteczne i przez to aż tak szkodliwe, jak to się może wydawać. Jeśli np. zapytasz amerykańskiego demokratę, czy można dzięki nim wygrać wybory, odpowie, że to oczywiste i wskaże na Donalda Trumpa jako najświeższy przykład. To jednak może nie być prawda. Ekonomiści Hunt Allcott i Matthew Gentzkow z Uniwersytetu Stanforda w pracy „Media społecznościowe i fake newsy w wyborach z 2016 r.” przekonują, że wpływ fejków na politykę może być wyolbrzymiony. Te protrumpowskie w czasie kampanii były niemal czterokrotnie częściej szerowane niż te sprzyjające Hillary Clinton, ale żeby miało to istotny wpływ na wynik wyborów, każdy taki fake news musiałby mieć siłę perswazji ok. 36 wyborczych reklam telewizyjnych. To zaś wydaje się mało prawdopodobne (chociaż w niektórych przypadkach zapewne się zdarza). Możliwe więc, że przeceniamy realną siłę fake newsów. Historia pokazała, że Mateusz Ewangelista przeceniał ją zdecydowanie – chrześcijaństwo nie tylko przetrwało mimo plotki o tym, że zmartwychwstania nie było, ale i stało się najpotężniejszą religią świata.