Wcześniejsze wybory w Izraelu jeszcze bardziej zagmatwały sytuację polityczną nad Morzem Martwym.
Izrael czekają teraz długie i skomplikowane rozmowy koalicyjne, bo żadna z największych partii do spółki z potencjalnymi koalicjantami nie zdobyła większości głosów w Knesecie. Sytuacja jest na tyle pogmatwana, że nie jest wykluczone, iż za kilka miesięcy Izraelczycy udadzą się do urn po raz trzeci w ciągu roku, chociaż prezydent Re’uwen Riwlin zarzeka się, że nie chce kolejnego plebiscytu.
Na razie wydaje się, że największym przegranym jest premier Binjamin Netanjahu. Ugrupowanie premiera do poprzedniego Knesetu wprowadziło 35 posłów, ale w środku pięciomiesięcznej kadencji doznało kadrowego wzmocnienia. Do partii Netanjahu przeszło wówczas trzech z czterech posłów umiarkowanego ugrupowania Kulanu, dzięki czemu reprezentacja parlamentarna Likudu wzrosła do 38 osób. Biorąc pod uwagę wyniki z dwóch trzecich lokali wyborczych, szefowi rządu nie udało się utrzymać tego stanu posiadania i będzie miał pod sobą siedem szabel mniej. To oznacza, że koalicji ze skrajną prawicą, która zapewniła Netanjahu tyle lat przy władzy, może zabraknąć paru głosów do większości 61 mandatów.
Nie wygląda to lepiej po drugiej stronie barykady, czyli u Niebiesko-Białych Beniego Ganca. Wiele wskazuje na to, że ugrupowanie to będzie największe w nowym Knesecie. Problem polega na tym, że centrolewicowej koalicji, na czele której mógłby stanąć Ganc, także zabraknie kilku głosów do parlamentarnej większości. Kluczowym elementem aliansu musiałoby być ugrupowanie Nasz Dom Izrael. Tymczasem lider tej partii Awigdor Lieberman na razie deklaruje, że przyłączy się tylko do rządu jedności narodowej, który mogliby stworzyć Likud i Niebiesko-Biali.
Tego wariantu nie wyklucza z kolei Ganc, ale tylko pod warunkiem, że z kierowania Likudem zrezygnuje Netanjahu. Trudno sobie jednak wyobrazić, aby premier, któremu bardzo zależy na utrzymaniu się na stanowisku – posadę szefa rządu widzi jako tarczę chroniącą go przed zarzutami korupcyjnymi – zechciał zrezygnować z kierowania krajem, aby zbudować koalicję, na czele której stanie jego polityczny rywal.
– Nie ma takiego prawa, które zmuszałoby urzędującego premiera do złożenia urzędu, jeśli zostanie oskarżony. Oczywiście pojawi się presja polityczna. Z tego względu Netanjahu będzie potrzebował wszystkich swoich sojuszników – tłumaczył niedawno portalowi „Vox” Michael Koplow z waszyngtońskiego think-tanku Israel Policy Forum. Dodał, że ceną skrajnej prawicy za poparcie dla szefa rządu będą takie posunięcia, jak zapowiedziana już przed wyborami aneksja sporej części Zachodniego Brzegu oraz prawo umniejszające rolę Sądu Najwyższego.
Do pierwszych przesłuchań w wiszących nad Netanjahu sprawach ma dojść w październiku. Jedna z nich – tzw. sprawa 4000 – jest wyjątkowo ciężkiego kalibru. Premierowi zarzuca się tam, że nagiął izraelskie przepisy w taki sposób, aby korzyści odniosła firma telekomunikacyjna Bezek. W zamian należące do niej media miały pozytywnie pisać o szefie rządu i jego osiągnięciach.
Czarnym koniem rozmów może się okazać Awigdor Lieberman. Lider Naszego Domu Izrael ostatnim razem odmówił współrządzenia z Netanjahu w geście protestu przeciw zbyt dużemu wpływowi, jaki na koalicję miały skrajnie prawicowe ugrupowania. Jeśli premier znajdzie sposób, aby ponownie włączyć polityka do koalicji, zapewni sobie większość w Knesecie.