Polityczny sztorm nad Tamizą na razie ucichł, ale rząd wciąż się zastanawia, jak wyprowadzić kraj z Unii pod koniec października.
W Wielkiej Brytanii zaczyna się sezon zjazdów partyjnych. W przyszłym tygodniu odbędzie się konwencja Liberalnych Demokratów, a po niej – konferencja Partii Pracy. Na przełomie września i października spotkają się konserwatyści. W brytyjskiej polityce to zazwyczaj czas, w którym nie dzieje się zbyt wiele – chociaż tym razem na zjazdową jesień nałożyło się zawieszenie prac parlamentu. Myliłby się jednak ten, kto pomyślałby, że nad Tamizą nic się nie będzie działo.

Jak zignorować posłów

Przy Downing Street 10 trwają prace nad sposobami obejścia ustawy, która wiąże premierowi Borisowi Johnsonowi ręce w kwestii brexitu. Nakazuje ona rządowi zwrócenie się do unijnej „27” o przedłużenie członkostwa w Unii do końca stycznia przyszłego roku, jeśli do 19 października nie przedstawi w parlamencie nowego porozumienia z Brukselą (ustawa dyktuje nawet treść listu). Brytyjskie media doniosły, że doradcy premiera rozważają w takiej sytuacji wysłanie do europejskich stolic nie jednego, ale dwóch listów: dodatkowy zawierałby słowo od Johnsona, że tak naprawdę przedłużenia nie chce i pragnie jak najszybszego rozwodu z Unią.
To jednak ryzykowna ścieżka, która wystawiłaby premiera na perspektywę procesu sądowego. – Ustawa mówi, że premier musi wysłać list i zwrócić się o przedłużenie członkostwa. Tak więc wysłanie listu, a potem próba zneutralizowania jego treści wygląda mi na łamanie tej ustawy – mówił w poniedziałek w radiu BBC Jonathan Sumpton, były sędzia Sądu Najwyższego Zjednoczonego Królestwa.
Dzisiaj w Brukseli rozmowy w sprawie porozumienia wyjściowego ma prowadzić dalej David Frost, główny negocjator brytyjskiej strony. W weekend efekt tych negocjacji został jednak nad Tamizą podany w wątpliwość. Odchodząca minister Amber Rudd stwierdziła, że poprosiła o podsumowanie stanowiska Wielkiej Brytanii i nic nie otrzymała. Brytyjskie media zaś doniosły, że główny doradca premiera nazwał rozmowy z Brukselą „ściemą”.

Może pominąć Belfast

„Jeden z konserwatywnych posłów powiedział mi, że premier jednak ma obawy co do twardego brexitu. Najwyraźniej przyjrzał się szczegółom i stwierdził, że chociaż z każdą z osobna konsekwencją kraj by sobie poradził, to wszystkie na raz stanowią nie lada wyzwanie” – napisał wczoraj na Twitterze Sam Coates z telewizji Sky.
Ta zmiana postawy tłumaczyłaby, dlaczego brytyjski rząd szuka sposobu na powrót do porozumienia wyjściowego wynegocjowanego jeszcze przez poprzedniczkę Johnsona, czyli Theresę May. W mediach nad Tamizą pojawiły się spekulacje, jakoby rozważano zgodę na „backstop”, tyle że nie dla całej Wielkiej Brytanii, ale tylko dla Irlandii Północnej. Oznaczałoby to, że w unii celnej z Brukselą zostałaby wyłącznie część Zjednoczonego Królestwa, a na Morzu Irlandzkim powstałaby niewidzialna granica – coś, na co nie chciała się zgodzić Theresa May i dlaczego zgodziła się na backstop obejmujący całą Wielką Brytanię.
W obecnej sytuacji taka strategia mogłaby mieć sens, ponieważ pozwoliłaby rządowi osiągnąć najważniejszy cel – jak najszybsze wyjście z Unii Europejskiej – i to z porozumieniem w ręku, czyli unikając chaosu twardego brexitu.

Brytyjczycy, do urn!

Jednocześnie zarówno rząd, jak i opozycja szykują się do wcześniejszych wyborów. Brytyjskie media doniosły, że na wczorajszym posiedzeniu rządu Boris Johnson nakazał ministrom przez najbliższe pięć tygodni skupić się na edukacji, służbie zdrowia, przestępczości oraz rosnących kosztach życia.
Innymi słowy: Johnson chce, aby w czasie kiedy nie zbiera się parlament nagłówki gazet znów zdominowała polityka wewnętrzna. Nadzieja jest taka, że po latach pokryzysowych oszczędności budżetowych pozwoli to konserwatystom na zwiększenie przewagi nad pozostałymi partiami (weekendowy sondaż ośrodka Opinium dawał torysom 35 proc. poparcia, laburzystom – 25 proc.).
W wyborczym nastroju jest również opozycja. Wczoraj lider Partii Pracy wystąpił z przemówieniem, w którym zaproponował kilka zmian wzmacniających pozycję rynkową pracowników. Jeremy Corbyn zapowiedział m.in. likwidację umów śmieciowych, utworzenie inspekcji pracy (obecnie kompetencje naszej PIP w Wielkiej Brytanii są rozproszone między kilka instytucji) mogącej nakładać kary, a także podniesienie minimalnej stawki godzinowej do 10 funtów dla wszystkich niezależnie od wieku (obecnie jest to 8,21 funta dla zatrudnionych w wieku 25 lat i więcej, ale stawka maleje dla osób młodszych, tak że pracujący 18-latek nie może otrzymać mniej niż 6,15, a ktoś jeszcze młodszy – 4,35).
Akcentując te wątki, Corbyn chce powtórzyć manewr z 2017 r., kiedy podczas wcześniejszych wyborów laburzystom udało się odebrać mandaty torysom właśnie dzięki programowi socjalnemu.