Marszałek Sejmu Marek Kuchciński to człowiek rodzinny. Trudno się dziwić, że – co ujawniła „Gazeta Wyborcza” – lubi podróżować z bliskimi. Jak wczoraj poinformowało Centrum Informacyjne Sejmu, rodzinnych lotów marszałka państwowymi samolotami było nie sześć, a 23. Problem w tym, że państwo polskie nie przewidziało „family tickets” i oczywiście (tylko) dlatego rodzina polityka Kuchcińskiego opłat uiścić nie mogła. Za to wczoraj głowa rodziny wpłaciła 15 tys. zł na cele charytatywne. Pomijając nieco naiwne założenie, że po zapłaceniu swoistego zadośćuczynienia sprawa zniknie, warto sięgnąć głębiej niż polityczna bezmyślność i brak hamulców drugiej osoby w państwie. I przyjrzeć się, jak działa system rządowych/państwowych lotów w Polsce.
Prezydent i premier RP oraz marszałkowie Sejmu i Senatu latają w misjach oficjalnych lotami o statusie HEAD. Oznacza to m.in., że w gotowości musi pozostawać drugi środek transportu (może to być np. śmigłowiec). Wbrew spekulacjom medialnym, akurat to nie generuje automatycznie dodatkowych kosztów, ponieważ te samoloty czy śmigłowce i tak są w gotowości, pełniąc dyżur w Warszawie. Może to natomiast powodować, że ktoś inny w tym terminie z tego środka transportu skorzystać nie może. Korzystanie z lotów HEAD mogłoby pociągać za sobą dodatkowe koszty, gdyby w stolicy nie było wolnego samolotu, i zaistniałaby potrzeba np. ściągnięcia casy z Krakowa. Jak było w przypadku lotów marszałka – nie wiemy.
Z kolei to, że samolot czekał na Kuchcińskiego przez weekend w Rzeszowie, mogło tak naprawdę wynikać z oszczędności. Godzina eksploatacji gulfstreama G550 to kilkanaście tysięcy złotych. Zamiast lecieć z powrotem do Warszawy, zapewne taniej było zostać załodze i maszynie w Rzeszowie. Nawet jeśli trzyosobowej obsadzie i ochronie trzeba zapłacić za hotel. Finansowo fakt, że z marszałkiem leciała rodzina, nie miał większego znaczenia. Mógł nieznacznie wpłynąć na zużycie paliwa, ale tego nie da się roztropnie oszacować.
Kluczowe jest natomiast stwierdzenie, że marszałek Marek Kuchciński, wykonując te loty, nie złamał prawa. Pełniąc swoją funkcję, może zamówić taki lot, jeśli pomoże mu to w sprawowaniu obowiązków służbowych. Może to zrobić również minister czy nawet wiceminister. I wydaje się, że tak powinno być – czas takich ludzi jest zazwyczaj cenny.
Problem leży jednak w tym, że co najmniej część tych lotów była podróżami o statusie HEAD, a więc o podwyższonych normach bezpieczeństwa. I z tego, co słychać nieoficjalnie, były zamawiane w trybie pilnym, czyli np. na dwa dni przed wylotem. To najpewniej wprowadzało komplikacje u innych zamawiających. Z biegiem czasu, gdy stało się jasne, że to kolejny lot dla „rzeszowianina”, nie używano już określenia „oficjalna misja”; nie była potrzebna zapasowa maszyna, a Służba Ochrony Państwa nie musiała sprawdzać statku przed wylotem. Najpewniej te loty odbywały się w trybie STATE.
Nie podlega dyskusji, że takie przywileje latania powinni mieć prezydent i premier. Zresztą wśród lotników ich przeloty mają oznaczenia VIP100 i VIP200, a te z marszałkiem Sejmu –VIP300. I tak jest od lat. Nawet jeśli podróże VIP100 czy VIP200 traktowane są jak nadmorska taksówka powietrzna, z której korzystali czy to prezydent Kaczyński, czy premier Tusk, to w moim przekonaniu nie ma o co kruszyć kopii. Pełniącym tak wysokie funkcje państwowe pewne przywileje się należą – trudno oczekiwać, by tracili czas, stojąc w korku na Helu. Kierując się racją stanu, przyjmujemy bowiem, że powinni być w jak najlepsze kondycji, by podejmować ważne decyzje, a także by łatwiej strzec ich bezpieczeństwa. I tak w szanującym się kraju być powinno.
Jednak w większości państw UE przywilej lotu o statusie HEAD mają właśnie tylko dwie osoby: głowa państwa i szef rządu. W Polsce obejmuje on także marszałków Sejmu i Senatu. Jasne, że marszałek Sejmu to według konstytucji druga osoba w państwie. Problem w tym, że praktyka polityczna wskazuje, że obie te funkcje nie mają krytycznego znaczenia. Kto tak od razu, bez dłuższego drapania się po głowie, wskaże nazwisko aktualnego marszałka Senatu?
Niewątpliwą zasługą rządu Prawa i Sprawiedliwości jest zakup samolotów dla VIP-ów. Nawet jeśli przeprowadzony z budżetu Ministerstwa Obrony Narodowej i finansowany z wątpliwościami Krajowej Izby Odwoławczej. Jeśli nie chcemy mieć państwa z paździerza, to powinniśmy mieć nowoczesne maszyny, jak choćby wspominane gulfstreamy czy boeingi 737, których w przyszłym roku będziemy w sumie mieli trzy. O ile jednak posunęliśmy się do przodu w obszarze jakości sprzętu, o tyle najwyraźniej procedury wciąż wymagają zmiany. Taki powinien być efekt afery Kuchciński Air.
Bo co do tego, że marszałka Kuchcińskiego ominie twarde polityczne lądowanie, nie mam wątpliwości. Nie pogrążyły go taśmy z Podkarpacia, nie przeszkodzi mu także zamiłowanie do podniebnego luksusu.