Zapewne niektórzy pamiętają, że latem ubiegłego roku nagle wypłynęła sprawa obchodów 550 lat polskiego parlamentaryzmu. Wielu ze zdumieniem odkrywało, że jest to pretekst do świętowania. Edukacja szkolna raczej ugruntowuje w nas świadomość wielokrotnego upadku państwowości. A tu taka niespodzianka. Okazja do upamiętnienia rocznicy polskiego parlamentaryzmu, być może potrzebna, została w trymiga przykryta przez bieżące spory. Wybuchły dyskusje o tym, kto będzie uczestniczyć w ceremoniach, a kto nie. Dzięki temu zupełnie martwe święto zostało ożywione, przynajmniej na potrzeby dwudziestoczterogodzinnych kanałów informacyjnych.
O ile 11 listopada 2018 r. stanowił udoskonalenie formuły celebrowania świąt państwowych wedle klucza partyjnego, o tyle 4 czerwca 2019 r. był w pewnym sensie majstersztykiem.
Wzorzec, który udało się ostatnio wypracować, zapewne zostanie z nami na długo. Można go bowiem wykorzystywać niezależnie od tego, kto akurat sprawuje władzę. Jak wygląda ten nowy ideał świętowania?

Podziały nie znają epok

Po pierwsze, okazuje się, że strona rządowa i strona opozycyjna niczego już nie muszą świętować razem. Ktoś mógłby pomyśleć, że dotyczy to tylko historii najnowszej. Błąd. Rocznica 550 lat polskiego parlamentaryzmu pokazała, że obecne spory usprawiedliwiają boczenie się na siebie nawet wtedy, gdy chodzi o wydarzenia z czasów Kazimierza Jagiellończyka. Wyprzedzając ewentualne zarzuty, od razu dodam, że odmowa wspólnego świętowania zawsze znajduje obiektywne, moralnie głębokie uzasadnienie.
Magazyn DGP z 7 czerwca 2019 r. / Dziennik Gazeta Prawna
Po drugie, uroczystości państwowe przygotowuje się na ostatnią chwilę. Niezależnie od naszych sympatii politycznych, hołdujemy tu pewnej tradycji. Choćby kalendarz uparcie nam wskazywał, że dana rocznica przypada tego, a nie innego dnia, nie należy się tym zbytnio przejmować. A na pewno nie za wcześnie. Planowanie świąt traktujemy swobodnie, luźno, co skądinąd czyni z nas wspólnotę. Szczytowym wyrazem takiego podejścia były uroczystości z okazji 100-lecia odzyskania niepodległości. Przyznaję ze wstydem, że i mnie wprawiło w osłupienie, iż żadna strona nie przygotowała uroczystości profesjonalnie. Miało być inaczej, a jednak wyszło po staremu. Okrągła rocznica zaskoczyła decydentów niczym zima drogowców. 4 czerwca 2019 r. potraktowano podobnie. Wystarczy przypomnieć, że za pięć dwunasta do świętowania dorzucono rekonstrukcję rządu. I tak dalej.
Wreszcie po trzecie, ostatnio wypracowano specjalną procedurę zapraszania „alla polacca”. Oto wysyłamy inwitację do drugiej strony w taki sposób, aby na pewno jej nie przyjęła (w udoskonalonej wersji: wysyłamy zaproszenie za późno). Niestety, może się czasem zdarzyć, że komuś strzeli do głowy, aby w imię dobra Rzeczpospolitej lub żeby dać przykład młodym Polakom, zacisnąć zęby i zgodzić się pójść na uroczystość organizowaną przez adwersarza. Jednak odpowiedni wywiad czy post na Facebooku raz-dwa zamienią przyjęte zaproszenie w gorzką do przełknięcia pigułkę. W naszym życiu publicznym pojawiła się cała kategoria osób zawodowo zajmujących się przywoływaniem innych do porządku. Ktoś z głębi sali może wrzasnąć coś nieprzyjemnego. Ostatnio modne stało się także niepodawanie ręki na powitanie czy pożegnanie. Gdyby ktoś się zapomniał, to dostanie tweetem po łapach tak, że następnym razem będzie wolał pozostać w domu. „Zdrajca”, „kolaborant”, „użyteczny idiota” – oto najdelikatniejsze epitety, które można przeczytać.
Z pewnością wzorzec ten można jeszcze udoskonalić.

W świecie idealnym nikt nie psuje zabawy

Zyski z takiego świętowania są nie do pogardzenia. Widać to było przy okazji obchodów4 czerwca 1989 r. Podczas ceremonii nie narażamy się na obecność osób o odmiennych przekonaniach. Nikt nie zepsuje nam imprezy jakimś wyskokiem, wątpliwością co do interpretacji historii czy prowadzonej polityki. Przez kilka godzin pozostajemy w idealnym świecie, który co prawda nie ma nic wspólnego z Polską 2019 r., ale mamy chwilę na nabranie oddechu. Kiedyś zwracano uwagę, że celebrowanie karnawału polega na tworzeniu świata na opak. Być może w tej kwestii nie jesteśmy dziś aż tak daleko od naszych przodków. I przy okazji świąt państwowych mamy swoje medialne zapusty.
Fakt, że równoległe świętowanie stało się w państwie standardem, to jednak innowacja. Jedni obchodzili rocznicę wyborów czerwcowych w Gdańsku, inni zaś w Warszawie – oczywiście w obu miejscach rytualnie ubolewano nad podziałami oraz retorycznie nawoływano do jedności. Niemniej ostatecznie cieszono się, że adwersarz nie zepsuł zabawy, że nie wygłupił się z byciem „państwowcem”. Krótko mówiąc – że nie przybył.
Wzorzec świąt równoległych wpisuje się w pewien zamęt narracyjny, który, śmiem powiedzieć, wszyscy mamy w naszych głowach. Otóż w istocie celebrujemy dwie konkurencyjne opowieści na temat polskości z czasów bez państwa. Obie są nam doskonale znane.
Pierwsza do dziś jest przekazywana w szkołach publicznych. To wzorzec insurekcyjno-patriotyczny, który usiłuje się – nie bez trudu – dostosować do funkcjonowania już we własnym państwie. Nie jest łatwo przetłumaczyć etos szlachetnych porażek na czasy pokoju i względnego dobrobytu. Niemniej to potężna część naszej kultury, która w czasach europeizacji i globalizacji na naszych oczach walczy o przetrwanie lub regenerację. Dla osób, których sercu bliski jest ten idiom polskości, kompromis polityczny 4 czerwca na zawsze pozostanie problematyczny.
Nic nie odda tego lepiej niż słowa Zbigniewa Herberta. W słynnym wywiadzie dla „Tygodnika Solidarność” w 1994 r. wypowiedział znamienne zdania: „Sam zastanawiałem się, dlaczego budząc się co dzień ze świadomością, że żyję w niepodległym kraju – odczuwam pewien dyskomfort. Myślę, że wynika to stąd, że nie wywalczyłem tego. Niepodległość dostaliśmy w prezencie od historii, za wolność nie zapłaciliśmy ani kropli krwi”.
Wywiad wywołał wówczas wzburzenie. Po latach trudno jednak powstrzymać się od spostrzeżenia, że to, co powiedział Herbert, nie jest tak zupełnie absurdalne. W jego słowach kryje się głęboka psychologiczna potrzeba płynąca z naszej kultury ostatnich blisko 200 lat – kultury tworzonej na czas przetrwania zbiorowości w skrajnie niesprzyjających warunkach. Jak pogodzić „wczoraj” (podległość) z „dziś” (niepodległość), skoro marzenia tak bardzo odbiegły od rzeczywistości? Stare pytania, a jednak powodujące realny dyskomfort tu i teraz.
Drugą opowieść o nas samych ktoś mógłby nazwać pozytywizmem. Ale nie tylko. Najbezpieczniej byłoby powiedzieć: to narracja dystansu do wzorca insurekcyjno-patriotycznego, która rozciąga się na blisko 200 lat. Jej siły żywotne także biorą się z czasów bez własnego państwa. Widać tu niemałe grono następców Stanisława Wokulskiego, ambitnego człowieka, który – niczym bohater transformacji ustrojowej po 1989 r. – żywił przekonanie, że wszystko zawdzięcza pracy własnych rąk. I w chwilach zwątpienia marzył o Zachodzie (czyli o Paryżu).

Zamiłowanie do rocznic, które dzielą

Sęk w tym, że – podkreślmy – trzon obu opowieści jest zakorzeniony w samej sytuacji historycznej. Wykuwano je, kiedy państwo nie istniało lub w państwie, którego suwerenność była mniej lub bardziej ograniczona, zwykle w warunkach cenzury. Nie było mowy o wolnej, polskiej sferze publicznej.
O czym chętnie zapominamy, nie było także jedności. W wiekach XIX i XX istniały rozmaite salony w kraju i za granicą, niczym dzisiejsze bańki internetowe. W Hotelach Lambert, londyńskich Gromadach Ludu Polskiego, dworkach szlacheckich, salonach mieszczańskich, w paryskiej „Kulturze” czy żoliborskim mieszkaniu Jacka Kuronia… Ryzykowano, pogrywano z cenzurą, ale w sensie wspólnego doświadczania – najważniejsze pozostawało bycie na kontrze wobec wspólnego wroga zewnętrznego.
W pewnym uproszczeniu można powiedzieć, że te dwie opowieści o polskości i jej przeżywaniu były wiarygodne aż do 1989 r. System edukacji przeniósł je do III RP i tu zaczął się problem na całego. „Głęboki podział” jest zakodowany w naszej kulturze. Oddychamy nim, przeszczepiamy na kolejne grupy społeczne, na zmieniające nazwy partie. A w polityce znajduje on rozmaite emanacje.
W społeczeństwo nie wiązało nas własne państwo – ze swoimi świętami, rytuałami, zestawem bohaterów na czas pokoju. I prawdopodobnie z tego punktu widzenia powinniśmy przepracować cały kanon. Niewykluczone, że jest to możliwe dopiero teraz, gdy z pewnym dystansem i zrozumieniem jesteśmy w stanie spojrzeć na dramatyczną przecież historię Polski do 1989 r.
I z tego punktu widzenia – życia we własnym państwie – nie mogę się powstrzymać od uwagi, iż jak dotąd bardzo źle wybieramy nasze wspólne święta. Uparcie chcemy celebrować wydarzenia, które z definicji dzielą. I to głęboko, jak właśnie 4 czerwca 1989 r. Choćby z tak prostego powodu jak ten, że bohaterowie sprzed 30 lat są wciąż aktywni w szeroko rozumianej polityce. Czy wystarczyłoby wybrać inną datę?
Na przyszłość proponowałbym ustanowić święto państwowe 17 września 1993 r. To wtedy ostatni żołnierze rosyjscy opuścili polskie ziemie. Domknął się pewien cykl historyczny, sięgający aż czasów saskich, w którym wojska potężnego sąsiada wpływały na naszą politykę. Nie zapominamy przy tym o znaczeniu 1939 r. I jednocześnie symbolicznie wracamy do bycia na swoim, we własnym państwie, w którym możemy później brać się demokratycznie za łby w sprawach polityki, historii, gospodarki. Kto jest przeciw?
Autor jest historykiem państwa i prawa, doktorem Uniwersytetu Warszawskiego, redaktorem naczelnym „Kultury Liberalnej”. Autor książki „Koniec pokoleń podległości”
Głęboki podział jest zakodowany w naszej kulturze. Oddychamy nim, przeszczepiamy na kolejne grupy społeczne, na zmieniające nazwy partie. A w polityce znajduje on rozmaite emanacje