W najbliższych latach RFN zamierza zmniejszyć wydatki na obronność w stosunku do PKB. Niewywiązywanie się Berlina z sojuszniczych zobowiązań coraz bardziej irytuje Waszyngton.
Niemiecki minister finansów Olaf Scholz podał wczoraj wstępny plan budżetowy na lata 2020–2023. W przyszłym roku niemieckie państwo ma przeznaczyć na obronność 45 mld euro. To mniej, niż wnioskowała minister obrony RFN Ursula von der Leyen. W kolejnych latach nakłady mają się jeszcze zmniejszyć. Pomimo deklaracji składanych przez kanclerz Angelę Merkel RFN nie osiągnie zatem do 2024 r. nakładów na obronność w wysokości 1,5 proc. PKB. A cel ten był i tak już poniżej wspólnych ustaleń państw NATO, aby wydatki te wynosiły min. 2 proc. PKB. Z przedstawionych wczoraj planów wynika, że stosunek ten ulegnie nawet zmniejszeniu do 1,25 proc. w 2023 r.
Zbyt niskie nakłady Niemiec na obronność są przedmiotem stałej krytyki ze strony prezydenta USA Donalda Trumpa. Do większych wydatków skłaniają nie tylko upomnienia sojuszników, ale i forma Bundeswehry. Parlamentarny raport podsumowujący stan niemieckiej armii w 2017 r. wskazywał na „poważne luki personalne i sprzętowe w każdym z jej obszarów”. Wiele jednostek, okrętów podwodnych, samolotów transportowych i czołgów zupełnie nie nadaje się do użytku.
Niewystarczające wydatki na zbrojenie to jeden z wielu punktów spornych pomiędzy rządzącą w Niemczech chadecją (CDU) i socjaldemokracją (SPD). Minister finansów Olaf Scholz jest politykiem SPD, który dodatkowo nie ukrywa kanclerskich ambicji. Prognoza budżetowa koncentruje się więc na sfinansowaniu licznych zapowiedzi socjalnych ważnych dla wyborców SPD.
Obronność, znajdująca się w kompetencjach chadeków, jest przez koalicjanta traktowana po macoszemu. Politycy SPD wielokrotnie sceptycznie odnosili się do zobowiązań finansowych na rzecz NATO. Przeciwko dalszemu zwiększaniu nakładów na obronność opowiada się szefowa tej partii Andrea Nahles.
Decyzje resortu finansów z pewnością skomplikują i tak już znajdujące się w kryzysie stosunki niemiecko-amerykańskie. – To, że niemiecki rząd rozważa zmniejszenie zobowiązań do gotowości wojskowej, które nawet w bieżącej formie były nie do zaakceptowania, jest niepokojącym sygnałem dla 28 sojuszników Niemiec z NATO – skomentował ambasador USA w Berlinie Richard Grenell. Po tych słowach wiceszef liberalnej Wolnej Partii Demokratycznej (FDP) Wolf gang Kubicki zaapelował do szefa niemieckiego MSZ, żeby uznać Grenella za persona non grata. – Każdy amerykański dyplomata, który zachowuje się jak komisarz władz okupacyjnych, musi się nauczyć, że nasza tolerancja także zna granice – argumentował polityk FDP.
Kolejne działania amerykańskiego ambasadora w Berlinie tworzą coraz dłuższą listę punktów spornych pomiędzy oboma państwami. W wysłanym w styczniu liście groził niemieckim firmom sankcjami z powodu ich zaangażowania w budowę gazociągu Nord Stream 2. Przed tygodniem zagroził obniżeniem rangi kontaktów służb specjalnych, jeśli niemiecki rząd dopuści do budowy infrastruktury sieci mobilnej 5G firmę Huawei. Chiński gigant jest przez Waszyngton oskarżany o praktyki szpiegowskie.
Obecny kryzys w relacjach jest dodatkowo instrumentalizowany przez niemieckich socjaldemokratów w kampanii do europarlamentu. Na jednym z billboardów reklamowych SPD umieściło twarz amerykańskiego prezydenta z dopiskiem: „Trump? Odpowiedzią jest Europa”. – Donald Trump to kompletne przeciwieństwo naszych celów politycznych – tłumaczył sekretarz SPD Lars Klingbeil.
„Niemcy poprzez swoją niefrasobliwość ryzykują przyszłość NATO” – tak magazyn „Spiegel” skomentował cięcia wydatków na obronność. Kryzys wybucha na dwa tygodnie przed kwietniowymi obchodami 70-lecia Sojuszu, które odbędą się w Waszyngtonie.