Za króla Sasa jedz, pij i popuszczaj pasa – głosiło szlacheckie przysłowie z XVIII w., gloryfikujące złote czasy rządów Augusta III. Konsumpcja nieskażona koniecznością płacenia podatków czy służenia państwu – opłacało się być wtedy obywatelem Rzeczypospolitej. Na sejmikach i w sejmie oprócz zdrady królowało zwykłe przekupstwo – szlacheckiej braci wmawiano, że pieniądze można znaleźć w historycznych długach, a zamiast profesjonalnej drogiej armii obroni nas pospolite ruszenie.
Dziś w polskiej polityce jest jeszcze więcej zgodności niż w tej XVIII-wiecznej – zarówno rządzący, jak i opozycja proponują Polakom dokładnie to samo – 500 zł na każde dziecko i dodatkową emeryturę. Potężne transfery bez żadnego kryterium dochodowego.
W tej sytuacji pojawia się absurdalne pytanie – czy nas na to stać? Oczywiście że tak. Co więcej, stać nas nawet na projekt 1000 zł na jedno dziecko. Możemy też podnieść płacę minimalną. Możemy wprowadzić bon wakacyjny dla każdego. Najlepiej z okazji 100-lecia Bitwy Warszawskiej – można by wtedy ogłosić Wielki Sierpniowy Tydzień Wolnego. W zależności która strona politycznego sporu będzie to proponowała, może to być Wielki Narodowy Tydzień Wolnego albo Wielki Obywatelski Tydzień Wolnego. Naprawdę nas na to stać.
Możemy wydać 40 mld zł na potężne transfery socjalne. Możemy wydać nawet 60 mld. Koniunktura jest dobra, wpływy podatkowe wysokie. Nawet jeżeli sytuacja się pogorszy, to jesteśmy w stanie przez pewien czas pieniądze pożyczać na rynku i stymulować konsumpcję. Nie zabraknie wtedy usłużnych ekonomistów, którzy powiedzą, że taki pakiet jest potrzebny gospodarce. Skoro taka nasza wola, możemy prowadzić niezwykle innowacyjną politykę społeczną – zamiast transferów do biednych i potrzebujących transfery do licznych i głosujących.
Na to wszystko nas stać. Naprawdę. Ale jeżeli jako społeczeństwo dokonujemy takiego wyboru i decydujemy, że chcemy zamienić polską politykę w populistyczny wyścig socjalnych obietnic, to powiedzmy sobie parę rzeczy jasno. 20 mld zł przeznaczone na socjalny transfer to 20 mld, które moglibyśmy przeznaczyć na ochronę zdrowia, podniesienie płac lekarzy, podniesienie pensji nauczycieli, na inwestycje w nowe drogi lokalne, leczenie raka, opiekę nad dziećmi z niepełnosprawnościami. To pieniądze, które mogłyby być przeznaczone na stymulowanie nowoczesnej produkcji w Polsce, na przygotowanie inwestycyjne terenów, rozwój infrastruktury energetycznej, budowę nowych bloków czy transformację polskiego górnictwa. Za takie pieniądze moglibyśmy podjąć próbę bycia podmiotem wielkich procesów konsolidacji przemysłowej, które mają miejsce w Europie Zachodniej. Przede wszystkim w sytuacji, w której graniczmy z militarną agresywną potęgą, moglibyśmy 20 mld zł co rok przeznaczać na szybką modernizację armii. Takie, mądrze wydane pieniądze mogłyby uzdrowić polski przemysł zbrojeniowy.
To wszystko jest kwestią wyboru. Sami jako społeczeństwo podejmujemy ten wybór, który zmienia politykę społeczną i budżetową w sprint wyborczy. Skoro chcemy, możemy jeść, pić i popuszczać pasa. Dokładne jak nasi przodkowie. Pieniądze na wojsko wydawali wtedy Rosjanie i Prusacy.