W gąszczu pretendentów lewica będzie musiała znaleźć polityka, który stawi czoło Donaldowi Trumpowi. Elektorat Partii Demokratycznej dzieli się na pięć grup. Pretendent do zwycięstwa w prawyborach, które dadzą mu przepustkę do startu na prezydenta w 2020 r., będzie musiał zbudować koalicję większości z nich.
Pierwsza frakcja to ludzie lojalni wobec partyjnego establishmenu. Stanowią jakieś 30 proc. elektoratu. Są względnie konserwatywni. Najważniejsze jest dla nich logo stronnictwa, a treść wyborczej platformy to sprawa drugorzędna. Chcą przede wszystkim kontynuacji. O ile wobec mocno probiznesowej polityki Trumpa optują za zmianami w prawie podatkowym i regulacjami rynku kapitałowego, o tyle są jednak dalej kapitalistami, wierzą w liberalną tradycję, na jakiej zbudowano Amerykę i nie interesuje ich socjaldemokratyczna rewolucja. Ale mają oczywiście na uwadze to, że reszta będzie chciała wymusić jakieś modyfikacje w programie i są gotowi do kompromisu.
To w większości sieroty po Hillary Clinton. Ich wymarzonym kandydatem jest były wiceprezydent Joe Biden, który cały czas waha się, czy wystartować. Ma 77 lat i obawia się, że jego wiek będzie przez młodszych rywali wytykany jako obciążenie.
Najbardziej zideologizowaną grupą jest partyjna lewica. Stanowi mniej więcej jedną czwartą zwolenników stronnictwa. Jest też względnie najmniej do niego przywiązana i zawsze ma w tyle głowy alternatywę, czyli głosowanie na niszową, politycznie nieistotną Partię Zielonych. Ludzie ci mają dość Ameryki w dotychczasowym kształcie i z radością przywitaliby socjaldemokrację, jaką ma np. Szwecja. Na ich liderkę wyrosła 30-letnia debiutantka w Izbie Reprezentantów Alexandria Ocasio-Cortez z Nowego Jorku. Młoda i dziarska kongresmenka zaproponowała ostatnio Green New Deal, umowę o nowym ekologicznym ładzie nawiązującą nazwą do wielkiego programu społecznych reform prezydenta Franklina Roosevelta.
Partyjna lewica spośród wszystkich frakcji ma też najmniejszą wolę do zawierania kompromisów. Nie interesuje jej pragmatyzm i dylematy, czy dany kandydat jest wybieralny przez cały elektorat czy nie. Według niej podstawowymi elementami programu Partii Demokratycznej powinna być gruntowna reforma systemu finansowego, która nie udała się za Baracka Obamy, powszechna, państwowa służba zdrowia, jak w krajach Europy (tzw. single payer), oraz – jak wspomniała ostatnio Ocasio-Cortez – podatki dla najbogatszych na poziomie 70 proc. Lewica chciałaby, żeby kandydatem został wielki przegrany prawyborów 2016 r., czyli senator Bernie Sanders z Vermont.
Tożsamość kolejnego kręgu jest zdeterminowana przez metrykę. To milenialsi, czyli ludzie urodzeni po 1983 r. Czasami identyfikują się z nimi xennialsi: pokolenie pośrednie między generacją X a milenialsami, roczniki 1977–1983, z powodu dekoniunktury mające podobny status ekonomiczny, jak młodsi. Badania na temat tej grupy pokazują, że od regulacji rynku pracy bardziej interesuje ich jednak sprawa upowszechnienia dostępu do edukacji (to pokolenie niemal na całe życie zadłużone z powodu kredytu na studia), równości rasowej oraz ochrony środowiska. W 2016 r. ich faworytem był Bernie Sanders, a osiem lat wcześniej – Barack Obama. Teraz życzliwie patrzą na byłego kongresmena z Teksasu Beto O’Rourke’a.
Czwarta, stanowiąca ok. 20 proc. elektoratu demokratów frakcja, to Afroamerykanie. Czarnoskórych republikanów ze świecą szukać. Są – podobnie jak partyjni lojaliści – bardzo pragmatyczni. Swoje sympatie lokują po stronie kandydata, który ma realne szanse na zwycięstwo w wyborach powszechnych. I – jak się okazuje – w ostatnich dwóch kampaniach prawyborczych byli języczkiem u wagi, bo 11 lat temu dali zwycięstwo Obamie, a ostatnio Hillary Clinton.
Afroamerykanie stanowią też jedną z bardziej konserwatywnych frakcji w Partii Demokratycznej. Najbardziej interesuje ich równouprawnienie własnej grupy etnicznej i dokończenie procesu walki o prawa obywatelskie. Z ostrożnością patrzą na takie sprawy, jak małżeństwa jednopłciowe czy dostęp do aborcji. Większość to praktykujący członkowie kościołów i wspólnot religijnych. Dzisiaj, głównie ze względu na kolor skóry, a mniej za poglądy, ich faworytem jest senator Kamala Harris z Kalifornii.
Pejzaż zamykają Latynosi, w gruncie rzeczy podobni do frakcji afroamerykańskiej, ale o wiele mniej lojalni wobec Partii Demokratycznej. Oni na razie nie mają wybranego kandydata. To, co w tej kampanii będzie ich jednak mocno identyfikowało z partią, to niechęć do urzędującego prezydenta Donalda Trumpa, który z latynoamerykańskich imigrantów zrobił sobie wroga numer jeden.
Demokratyczne prawybory 2020 r. mogą być najdroższą tego rodzaju kampanią w historii. Głównie dlatego, że nigdy dotąd rywalizacja nie zaczęła się aż tak wcześnie. Na rok przed pierwszym partyjnym plebiscytem już toczy się zacięta batalia o nominację. Bernie Sanders, a także senatorowie Elizabeth Warren z Massachusetts, Kirsten Gillibrand z Nowego Jorku i Cory Booker z New Jersey mają na starcie po 10 mln dol. Beto O’Rourke zgromadził cztery razy więcej. To oszczędności z jego przegranego wyścigu o fotel senacki. Kamala Harris zaczęła z 7 mln na koncie, ale bardzo szybko nadrabia stratę.
Afroamerykanie są niechęni małżeństwom jednopłciowym