Dopiero teraz, po śmierci prof. Romualda Dębskiego, dowiaduję się o rzeczach, które zrobił dla innych ludzi. O tym, w jakiej sytuacji uratował życie pacjentki czy dziecka. Na każdym kroku spotykam się z opowieściami, ludzie chcą mówić, że dzięki niemu żyją, że dzięki niemu są rodzicami, a ich dzieci z nimi są - mówi Marzena Dębska w rozmowie z Magdaleną Rigamonti.
Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna
Ile dzieci urodził?
Nie wiem dokładnie. Pewnie całkiem spore miasto by się uzbierało. Zawsze mi mówił: nie wiesz, co zrobić z pacjentką, to pomyśl, że to jest twoja siostra, matka, córka. I natychmiast będziesz wiedziała. Natychmiast. On miał proste zasady: jak nie wiesz, co powiedzieć, powiedz prawdę, jak nie wiesz, co zrobić, zrób dobrze, bądź przyzwoity. To są recepty, które od lat powtarzam też swoim młodszym kolegom. I to zawsze działa. Zawsze wiadomo, co robić. I pacjentki czują, że to jest szczere.
Mówi się o przepracowaniu lekarzy, ich wypaleniu, znieczulicy, a pani o empatii.
Mówię o tym, bo prawdziwa empatia pomaga pracować. I wiem, że niektórzy lekarze empatię udają. Uśmiechają się, są zadbani, ładnie pachną i myślą, że jak będą wyfiokowani, eleganccy, to pacjentki im zaufają. Nic z tego. A przepracowanie, cóż, teraz patrzę na to z zupełnie innej perspektywy. Mój mąż prof. Romuald Dębski od lat pracował non stop. Albo był na sali operacyjnej, skupiony, precyzyjny, schylony, albo przy komputerze, zgarbiony. I w pewnym momencie się okazało, że nie może się wyprostować, bo ma tak wielkie zmiany zwyrodnieniowe w odcinku szyjnym kręgosłupa. Mniej więcej pół roku temu zaczęła go bardzo boleć szyja. Poszedł na konsultację do neurochirurgów. Okazało się, że ma dramatycznie zwężony kanał kręgowy. Wersja dla mnie, dla rodziny, dla przyjaciół była taka, że nie da się tego zoperować. Chodził na ćwiczenia, na masaże i nawet były tego efekty. Ale wystarczało, że przeprowadzał jakąś ciężką operację, stał nad pacjentką przy stole operacyjnym kilka godzin i znowu się pogarszało. Oczywiście nam mówił, że rehabilitacja, ćwiczenia i wszystko będzie dobrze.
Kłamał?
Kiedy doszło do tego nieszczęśliwego wypadku i byłam z nim w szpitalu, pojawili się neurochirurdzy i usłyszałam: oj, szkoda, że się profesor nie zoperował. Zrobiłam wielkie oczy, jak to szkoda, mówił, że nie podjęliście się operacji. Okazało się, że proponowali, tylko było ryzyko, że profesor może mieć niesprawne ręce. I podobno jasno powiedział, że jak ma sam nie operować, nie leczyć, to na własną operację się nie decyduje. Uważam, że poświęcił swoje życie pracy i pomocy, pomaganiu innym. Każdego dnia to udowadniał.
Dostałam e-maila od pana, który pisze, że ja buduję ołtarzyk profesorowi Dębskiemu, a Dębski przecież odmówił aborcji Alicji Tysiąc.
Niech pani buduje, bo ołtarzyk mu się należy. Profesor, zdarzało się, był krytykowany z obu stron. To mnie strasznie wkurzało. Z jednej strony przez prawaków, z drugiej przez lewaków. Mój mąż często tłumaczył, że my nie uprawiamy żadnej ideologii, że jesteśmy lekarzami. I podejmujemy decyzje zgodne z medycyną i prawem. No bo przecież Alicja Tysiąc miała profesora za prolifera. A on po prostu uratował jej dziecko. Nigdy nie był politykiem, nie kombinował, nie lawirował, nie kalkulował, co będzie lepsze. Robił to, co dla niego należało.
Po śmierci pani męża spod Szpitala Bielańskiego zniknęły samochody oklejone zdjęciami porozrywanych płodów.
Ale pojawiły się w innych miejscach. Również na pogrzebie. W sumie marginalne zjawisko i przykro, że tak rozdmuchane przez media. Widać było i przed pogrzebem, i w czasie uroczystości, że to są ekstremiści, których nawet Kościół nie akceptuje i nie popiera. Oni nic nie wiedzą o naszej pracy. Nikt z nich nie był u nas na oddziale, nie rozmawiał z naszymi pacjentkami, nie rozmawiał z lekarzami. Na pewno nie przeczytali też naszej książki, bo gdyby tak było, to może by zmienili zdanie, otworzyli oczy i może nawet zapytali, jak nam pomóc. Zrozumieliby, że prof. Dębski był wielkim obrońcą życia, że to on tak naprawdę był pro life. Zdarzało się, że jeździli za nim po całej Polsce i wystawali ze swoimi banerami przed budynkami, w których mój mąż wykładał czy przemawiał. Czasem mu nawet żal ich było. Kilka razy było tak, że zimno, mróz, stali jak sierotki przyklejone do transparentu, a on poszedł do nich z gorącą herbatą. Pamiętam, jak pani, pani Magdo, przyszła do nas na oddział i od razu zaczęła pytać o aborcję. O to, jak to się robi, jak to wygląda. Chciałam panią razem z drzwiami wyrzucić.
Nie dała pani tego odczuć.
Przez kilka miesięcy nie chciałam z panią rozmawiać. Ale w końcu ułożyło się tak, że wysłuchała pani wszystkiego. Mój mąż też nie był osobą, która się chwali, która opowiada. Dopiero teraz, po jego śmierci, dowiaduję się o wielu rzeczach, które zrobił dla innych ludzi. O tym, w jakiej sytuacji uratował życie pacjentki, dziecka. Na każdym kroku spotykam się z opowieściami, ludzie chcą mówić, że dzięki niemu żyją, że dzięki niemu są rodzicami, ich dzieci z nimi są. Dopiero teraz widzę, jaką miał wielką moc rażenia. Ktoś napisał na FB, że położne i pielęgniarki czasem już miały dosyć tego dobra, które robił profesor. Strasznie dużo ludzi przychodziło, ciągle tłumy wszędzie. On po prostu nikomu nie odmawiał. Izba przyjęć była zawsze pełna. Chodzimy na cmentarz. Cała moja rodzina. W różnych porach. Byłam wczoraj, już ciemno. Widzę, że ktoś już zamyka bramę. Mówię, żeby mnie wpuścił. Słyszę, że już noc, że nie wolno. Pan mi się przypatruje i mówi: a, pani jest żoną tego profesora. Niech pani wejdzie. Idę, ciemno, na grobach pojedyncze światełka i tylko łuna nad grobem mojego męża. Patrzę, stoi kobieta z wózkiem. Płacze. W środku maluch, noworodek urodzony u nas. Mówi, że bez nas by jej nie było, dziecka by nie było. Mogę dużo opowiadać o pacjentkach, a one o profesorze.
Są negatywne historie?
Nie ma. Nie słyszałam. Nigdy. Moja mama była na cmentarzu któregoś dnia i spotkała pielęgniarkę. Tamta zaczyna, że musi jej coś opowiedzieć, żeby było wiadomo, jaki był profesor. Okazało się, że ponad 30 lat temu wbiegła do szpitala z poparzonym dzieckiem na rękach. Akurat szedł profesor, który miał cudowny dar wyrastania spod ziemi w momencie, kiedy był potrzebny. Zrzucił buty (kiedyś w szpitalu chodziło się w drewniakach), żeby się nie potknąć, złapał tego dzieciaka na ręce, i pobiegł z nim na chirurgię i nie odszedł od niego, dopóki wszystko wokół niego nie zostało załatwione. Ta pani to opowiadała i płakała. Tyle że to wcale nie koniec. Ten sam chłopczyk po 30 latach zaczął tracić wzrok i jego mama, która jest pielęgniarką w naszym szpitalu, przyszła po radę do mojego męża. Ten za telefon, dzwoni do profesora okulisty i znalazło się jakieś nowoczesne, eksperymentalne leczenie. Nie pokażę pani męża telefonu, mam go w domu, on cały czas dzwoni. Nie potrafię, nie chcę go wyłączać, również z tego powodu, że to kopalnia medycznych kontaktów. Mąż zawsze mówił: całą medycynę mam w tym telefonie. Wszystkich profesorów, dobrych lekarzy znał i ze wszystkimi miał przyjacielskie relacje. I jeśli trzeba było prosić o pomoc, to dzwonił. Nieważne, dla jakiej pacjentki. Dla niego się to nie liczyło. Wszystkie były po prostu kobietami potrzebującymi pomocy. Nasza położna Arlenka mówi, że trzeba gdzieś powiedzieć, jaki on był, nie tylko dla pacjentek, ale też dla personelu. Każda położna, pielęgniarka, salowa, sekretarka, sanitariusz, każdy, kto przyszedł, był traktowany przez profesora jak ważna persona. On w każdym widział bliską osobę. W każdym. Nikogo nie wyróżniał. Jak wpiszę w kontaktach w telefonie słowo: lekarz, to mam dziesiątki lekarskich nazwisk z całej Polski. Część z nich poznałam, szkoląc ich na kursach podyplomowych. Dzwonili do mojego męża, do mnie, prosząc o pomoc. Zwykle nie pytałam profesora, czy wyraża zgodę na przyjęcie pacjentki, bo dla niego było oczywiste, że przyjmujemy. I zawsze znajdowało się miejsce. Tu był oddział gorących łóżek. Nigdy nie patrzyliśmy na to, że pacjentka ma leżeć trzy dni, żeby nam zapłacili. Jeśli można było coś zrobić w pół dnia, to się robiło i przyjmowało następną pacjentkę.
No ale jest jeszcze ekonomia, limity.
Być może z punktu widzenia ekonomii nasza klinika nie zawsze wypadała dobrze, zwłaszcza w sytuacjach, kiedy przekraczaliśmy kontrakt z NFZ. Do tego mamy własny zespół anestezjologów, specjalistów od znieczulenia i intensywnej terapii kobiet w ciąży. To kosztuje, ale też jest bardzo ważne, bo to są specjaliści, którzy dają nam i tym kobietom bezpieczeństwo w trudnych sytuacjach. Znają specyfikę znieczulenia kobiet ciężarnych. Nie przychodzą z przypadku, pomiędzy znieczulaniem nogi a oka, są specjalistami od znieczulania porodów. Są w tym naprawdę świetni. Pamięta pani, kiedyś profesor opowiadał, jak rodził z kobietą z niewydolnością krążenia, która musiała siedzieć w trakcie cięcia cesarskiego, on operował, a asystent trzymał jej jelita, które wypadały z brzucha. Obok stał profesor kardiologii i mówił – jak ona się położy, to umrze. Ta kobieta nie miałaby szans, gdyby nie zajmował się nią doskonały anestezjolog Maciek Łapoć, który jest specjalistą w znieczulaniu kobiet z problemami kardiologicznymi. To wszystko oczywiście kosztuje, ale też daje komfort, że bezpiecznie potrafimy znieczulić i przeprowadzić przez operację ginekologiczną czy poród pacjentki z ciężką wadą serca, z niewydolnością krążenia, nadciśnieniem płucnym czy żylną chorobą zakrzepową.
Pani operowała serca dzieci jeszcze w brzuchach w soboty rano, poza systemem, bez refundacji NFZ.
Teraz to się zmieniło. Ale tak było przez lata. Inaczej nie uratowalibyśmy wielu dzieci z wadami serca. To też się działo za przyzwoleniem profesora. On niczego się nie bał, jeśli chodzi o wyzwania medyczne. Trzeba było pojechać na neurochirurgię czy do innego szpitala zrobić cięcie, bo w trakcie operacji u kobiety w ciąży coś się zaczęło dziać, to jechał, robił. Kilka razy siedział przez całą operację przy ciężarnych pacjentkach, którym usuwano guza mózgu, i pilnował i matki, i dziecka. Nie było dla niego rzeczy niemożliwych, nie martwił się, że nie ma podpisanej umowy, że mu nie zapłacą. Życie drugiego człowieka było dla niego najważniejsze. Najważniejsze. Za to go ludzie szanowali. Każdego dnia mieliśmy po kilka trudnych, dziwnych przypadków. Profesor uwielbiał takie zagwozdki. Ja też to uwielbiam. Przychodzi pacjentka i mówi: nikt nie wie, co mi jest. I rzeczywiście, nikt nie wie. Lekarze odsyłają, rozkładają ręce, niektórzy mówią, że teraz to już chyba tylko prof. Dębski. Proszę sobie wyobrazić, że do niego przyjeżdżały pacjentki Świadkinie Jehowy, które nie zgadzały się nie przetoczenie krwi, a różni lekarze, do których trafiały, nie chcieli się z kolei godzić na operowanie takiej kobiety na przykład z rozsianym rakiem jajnika i obiecać, że w razie krwotoku nie będą przetaczać jej krwi, czyli de facto pozwolą jej umrzeć. Do tego może być tak, że potem przyjdzie rodzina, której członkowie nie są Świadkami Jehowy, i będzie się domagać przetoczenia, ratowania. Straszny stres. To są tak dramatyczne i traumatyczne sytuacje, że na wszelki wypadek nikt nie chce się tym zajmować. Nikt oprócz Dębskiego. On takie pacjentki przyjmował, usuwał cały narząd rodny, nacieki na jelitach i rzeczywiście, często odbywało się to prawie bezkrwawo. Nie dość, że nie trzeba było przetaczać, to jeszcze utrata krwi była minimalna. Pamiętam taką ostatnią sytuację, jak wyszedł z bloku i powiedział: Marzenka, wiesz, nawet kropla krwi nie spadła.
Pani mówi o nim jak o geniuszu.
Nie tylko ja. I nie tylko jako żona, ale również, a może przede wszystkim, jako lekarz. Inni lekarze, którzy z nim pracowali, mają podobne zdanie. Tak, to był geniusz medyczny, do tego miał ogromne doświadczenie i wyczucie. I przede wszystkim logicznie myślał. Pamiętam różne dyskusje na odprawach, przy pacjentkach, podczas wykładów o tym, ile medycznych bzdur jest przepisywanych z książek do książek, ile złotych zasad jest kompletnie od czapy. Na przykład te dotyczące konfliktu serologicznego. Dziecko się rodzi, przeciwciała matki krążą w krwi, rozbijają czerwone krwinki i robi się anemia. Przez lata w każdej książce położnictwa było napisane, że w takich sytuacjach trzeba jak najszybciej przecinać pępowinę, by ta zła krew od mamy nie płynęła do dziecka. Profesor się z tego śmiał, uważał, że to głupota, i doprowadził do tego, że już nikt tak nie postępuje. Medycyna to niestety nie jest matematyka, tu nie wszystko można przewidzieć na sto procent. Jednak kiedy myśli się logicznie, to jest się po prostu lepszym lekarzem. I jeszcze à propos konfliktu serologicznego. Mój mąż był jedną z pierwszych osób w Polsce, która zaczęła robić transfuzje dopłodowe, było to w latach 80. Na cmentarzu, przy grobie, podeszła mnie pani jedna pani, która ze łzami w oczach opowiadała, że w latach 80. z powodu konfliktu straciła kilkoro dzieci jeszcze w czasie ciąży. Była załamana, nikt nie dawał jej nadziei. Kiedy trafiła do profesora, była w kolejnej ciąży. Zrobił jej w tamtych czasach, kiedy nic nie było widać na USG, pięć czy sześć transfuzji dopłodowych i dziecko się urodziło. Zdrowe. Koniecznie chciała, żeby to gdzieś opowiedzieć, napisać.
Była pani jego prawą ręką w klinice.
Pod wieloma względami pewnie tak. Ale byłam też żoną. I obydwoje bardzo uważaliśmy na to, żeby nie dało się tego odczuć. To było nawet chwilami zabawne, bo na przykład pacjentka patrzyła na moją plakietkę i mówiła: o, pani mąż mi chyba robił USG! A ja wtedy robiłam zdziwioną minę, że niby nie wiem, o co chodzi. Bywało, że kiedy coś powiedziałam na odprawie, on często mówił odwrotnie. Kiedy mówiłam, że trzeba rodzić siłami natury, on, że cesarskie cięcie. Wyczulony był na punkcie tego, by nic mi nie pomóc, niczego mi nie ułatwić. I dobrze, bo ja pomocy i ułatwień nie oczekiwałam. Zawsze uważaliśmy, że moja samodzielność to jest wielki atut. Pamiętam, jak kiedyś robiłam pod okiem doktora Jurka Garwolińskiego jedną z pierwszych w moim życiu amniopunkcji. Wszedł profesor, zaczął mówić, że w lewo, w prawo tą igłą. Struchlałam, zdrętwiałam i o mały włos zamiast płynu owodniowego nie pobrałabym krwi z żyły biodrowej pacjentki. Dopiero jak wyszedł, opanowałam emocje. Niech pani spojrzy na to zdjęcie. Z 1 czerwca zeszłego roku, z manifestacji poparcia Bielańskich Mam dla profesora przed Szpitalem Bielańskim. Proszę zobaczyć, stoimy obok siebie, dwie niezależne osoby. Z jednej strony mieliśmy bardzo silne poczucie niezależności, z drugiej stanowiliśmy niesamowity zgrany zespół. Często rozumieliśmy się bez słów.
Teraz sytuacja jest dla nas wszystkich bardzo trudna. Profesora nie ma, cały zespół jest w żałobie. Nie zmienia to faktu, że pacjentki przychodzą do porodów, klinika musi działać. Zanim wiadomość o śmierci mojego męża dotarła do wszystkich, już zaczęły się spekulacje na temat kandydata na funkcję szefa. Nie wiemy, kto wystartuje w tym konkursie. Niewątpliwie sercem tego oddziału jest perinatologia, czyli leczenie kobiet w ciąży i ich dzieci. Profesor był mistrzem dla nas wszystkich. Mówiliśmy o nim, że jest omnibusem, on o sobie, że dinozaurem. Nie da się go zastąpić. Jego wszechstronności i odwagi nie ma nikt. Ale pozostawił po sobie wyszkolony zespół, ludzi, którzy podobnie jak ja nie chcą, aby jego dorobek został zmarnowany.
Pamiętam, jak profesor mówił, że lekarze stają się specjalistami w coraz węższych dziedzinach.
To prawda, to jest znak naszych czasów. Nie uciekniemy od tego. Ale dodawał, że nawet jak się jest specjalistą, trzeba myśleć o całym człowieku, patrzeć holistycznie. Mieć pojęcie, co może człowiekowi być, wiedzieć, do kogo go skierować, umieć poprosić o konsultację. Pracowałam z mężem ponad 20 lat. Od początku, od kiedy skończyłam studia i miałam staż w szpitalu przy Czerniakowskiej. Tam była pierwsza klinika Centrum Medycznego Kształcenia Podyplomowego. Potem przenieśliśmy się do Szpitala Bielańskiego, który był szpitalem miejskim, w którym odbywało się mało porodów, panowały tu bardzo złe warunki. Pamiętam obraz sprzed remontu, sala porodowa wyglądała okropnie. Kobiety leżały pooddzielane przepierzeniami, w długim rzędzie, lekarz, który siedział przy biurku, widział same krocza. Zero intymności. Profesor zbudował ten oddział w zasadzie od początku, dzięki pomocy miasta przeprowadzono remont, poprawiono warunki, a on stworzył tam klinikę na światowym poziomie. Ściągnął świetnych ludzi, wykształcił ich. Nigdy nikomu nie przeszkadzał się uczyć i rozwijać. Wprost przeciwnie. Dawał wsparcie i ochronę. Wiedział, że w ten sposób zapewni pacjentom najlepszą opiekę. Mówił do kolegi lekarza: słuchaj, dobrze ci to wychodzi, zainteresuj się, pojedź na zjazd, na sympozjum. Sam naprawdę znał się na wszystkim. Był położnikiem – ginekologiem, endokrynologiem, był też konsultantem wojewódzkim w dziedzinie endokrynologii ginekologicznej i rozrodczości. Perinatologiem. I jeszcze seksuologiem. W listopadzie zeszłego roku odbywało się sympozjum kardiologiczne. Poproszono go o wykład na temat seksu kobiet z wadą serca. Śmiał się, co on powie na ten temat. A potem jak zwykle zrobił furorę, były owacje na stojąco. Wszystko merytorycznie, precyzyjnie. Był showmanem, uwielbiał występować, porywał ludzi. Ale też nie bał się konfrontacji z przykrymi sprawami, kiedy wszyscy inni uciekali. Opowiadałam pani o kupie? Ta historia dobrze pokazuje oddanie mojego męża pacjentkom. Uwaga, drastyczne sceny. Przychodzi dziewczyna ze swoją matką, taka ze dwadzieścia lat. Zmęczona, mina zbolała, wychudzona, z wielkim brzuchem.
W ciąży?
W ciąży. Ale brzuch niepokojąco wielki. Jej matka mówi: panie profesorze, niech pan pomoże. Jest wyraźnie zawstydzona. Córka ma chore jelita, od wielu tygodni, może nawet miesięcy nie może się wypróżnić. Normalnie ma duży problem, a już w ciąży, to w ogóle bez szans. Ta kupa zrobiła się większa niż dziecko. Wyglądała jak olbrzymi guz, kamień. Gdzieś na chirurgii chcieli jej rozciąć brzuch, jelito i to wydłubać. Ona by mogła z tego powodu umrzeć, bo kał by mógł się wydostać do jamy brzusznej, zrobiłoby się zapalenie, to by się nie goiło, do tego ciąża. Była w kilku szpitalach, u wielu lekarzy. Bała się tej operacji, była zrezygnowana, załamana. Pamiętam, że matka została pod drzwiami, a za profesorem do gabinetu zabiegowego weszła cała świta lekarzy, no bo przecież taki ciekawy przypadek. Profesor zbadał, zmarszczył czoło i mówi do położnej: Basia, daj długie rękawiczki i łyżkę. Założył rękawiczki, postawił miskę i zaczął wydłubywać tę kupę. Po krótkim czasie wszyscy wyszliśmy. Może pani sobie wyobrazić, jak to wyglądało i jak pachniało. Po jakiejś pół godzinie weszłam, siedzi mój mąż, ta dziewczyna, a obok góra kupy. Dziewczyna i matka płakały ze szczęścia. A profesor: dobra, mała, wstawaj, trzymaj dietę, bierz leki, za tydzień się widzimy na kontroli. I to naprawdę było niesamowite. Profesor nauczył nas rzeczy najważniejszej, jak rozmawiać z pacjentkami. Uważał, że nie można straszyć, że lekarz musi wziąć na siebie odpowiedzialność za pacjentkę, że musi ją podtrzymać na duchu, dać nadzieję, jeśli choć najmniejsza jest, i działać. Pozytywne myślenie ma ogromną moc, psychika wpływa na stan zdrowia, na to, jak się czujemy i jak się zachowuje nasze ciało. Mój mąż w to wierzył, ja też w to wierzę.
Do Szpitala Bielańskiego przyjeżdżały kobiety z całej Polski, bo wiedziały, że nikt nie odeśle ich z kwitkiem, że tu, jeśli prawo na to pozwala, będą mogły zostać poddane aborcji.
Staraliśmy się ograniczyć przyjeżdżanie pacjentek z całej Polski, bo nie o to chodzi, żeby innym lekarzom i szpitalom w Polsce ułatwiać i stwarzać krótką ścieżkę. To nie było dobre, że często inni lekarze umywali ręce, bo jest Dębski i załatwi sprawę. Staraliśmy się pacjentki zawrócić, odesłać, radziliśmy im, żeby w ostateczności u swojego lekarza uzyskały odmowę terminacji ciąży zgodnie z prawem. Oczywiście nie zawsze się udawało i pacjentki z tymi odmowami, w skrajnych przypadkach przyjmowaliśmy.
Pani w pracy widzi śmierć. Zdarza się, że rodzą się martwe dzieci, zdarza się, że kobieta umiera w czasie porodu. To daje większą odporność na to, kiedy umiera najbliższa osoba?
Kiedy mąż leżał na OIOM-imie, wiedziałam, że z punktu widzenia medycznego nie miał szans. Widziałam tomografię, widziałam wyniki badań, rozmawiałam z radio logami, neurochirurgami, anestezjologami... A z punktu widzenia żony, siedziałam przy nim, czytałam mu, rozmawiałam, szukałam najdrobniejszego przejawu życia. Wydawało mi się, że poruszył palcem u stopy, poleciała łza. Zaczęłam mówić, drgnęła mu powieka. Liczyłam na cud.
Byłam na OIOM-ie u profesora. Prosiła pani, żeby do niego mówić, opowiadać, mówiłam, opowiadałam.
I dobrze. Może w jakiś sposób to do niego docierało.
Cały czas w sali, w której leżał, grała muzyka.
Budka Suflera. Uwielbiał Budkę. Był naprawdę wielkim fanem. Znał wszystkie piosenki na pamięć. Nawet był taki pomysł, żeby na OIOM przyjechał Krzysztof Cugowski. Zaśpiewał jego ukochaną piosenkę. Mieliśmy całą rodziną nadzieję, takie przekonanie, że jak usłyszy znajomy dźwięk, poczuje ulubiony zapach, to się obudzi. To się nie zdarzyło. To był wypadek. Poza tym kręgosłupem mąż na nic nie chorował. To był środek dnia. Niedziela. Coś gotował. Uwielbiał gotować i robił to świetnie. My, cała rodzina, w domu. Przyszła też nasza koleżanka, lekarka. Nie wiem, czy się poślizgnął, czy się oparzył, czy zakręciło mu się w głowie. Nie wiem, bo on w kuchni lubił gotować sam. Usłyszałam hałas. Przewrócił się. Przybiegłyśmy z koleżanką. Natychmiastowa reanimacja. Pogotowie, przewiezienie do Szpitala Bielańskiego. Mąż cały czas nieprzytomny. Straszny uraz kręgosłupa szyjnego. I z jednej strony miałam nadzieję, a z drugiej jako lekarz wiedziałam, co to wszystko znaczy. Nie mam wytłumaczenia na to, co się stało, ciągle myślę, że to jest jakaś gigantyczna pomyłka. Że mąż jest na jakiejś konferencji, wyjechał, wróci do nas.
Dlatego się pani trzyma, pracuje?
Od pierwszych dni po wypadku przychodziłam do pracy. Gdzie miałam być, jak nie w szpitalu, tam, gdzie on? Byłam na zmianę na OIOM-ie z mężem i z pacjentkami na oddziale. Po południu przyjeżdżały dzieci i razem siedzieliśmy przy jego łóżku. W takich sytuacjach dobrze jest czuć się potrzebnym. Pacjentki czasem dziwiły się, pytały, jak daję radę. Praca mnie uspokajała, wracała na chwilę rutyna, normalność. No i chyba my, lekarze, jesteśmy przyzwyczajeni do pracy w stresie. Kiedy robimy operację, jest krwotok, zwalnia się tętno, trzeba działać bardzo spokojnie, precyzyjnie. Gdyby mi zaczęły latać ręce, wpadałabym w histerię, to nie mogłabym pracować, operować. Pamiętam taką koleżankę, która kilka razy z rzędu zdawała egzamin specjalizacyjny z ginekologii i położnictwa. Podobno wszystko umiała, ale jak zadali jej pytanie, to nic, czarna dziura. Mój mąż jej mówił, żeby sobie odpuściła, bo chyba nie nadaje się do tego zawodu.
On miał proste zasady, jak nie wiesz, co powiedzieć, powiedz prawdę, jak nie wiesz, co zrobić, zrób dobrze, bądź przyzwoity. Te proste recepty od lat powtarzam młodszym kolegom. To zawsze działa. I pacjentki czują, że to jest szczere