Donald Trump przymierza się do spełnienia obietnicy, że będzie zarządzał krajem jak firmą. Na pierwszy ogień ma pójść poczta, którą zamierza sprywatyzować
Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna
Rząd skrzynek pocztowych przy wiejskiej drodze na amerykańskiej prowincji. Do jednej z nich, oklejonej logo prywatnej firmy dostawczej, podchodzi mężczyzna, który chce wyjąć swoje listy, ale te nie dają się wyciągnąć. Zdesperowany wraca więc z wielkim młotem i wściekle skrzynkę rozbija.
To jeden z telewizyjnych spotów nakręcony na zlecenie amerykańskiej poczty. W ten sposób USPS (United States Postal Service) próbuje przekonać społeczeństwo, by wsparło ją – najstarszą instytucję publiczną w USA – w walce z Białym Domem o ocalenie.
– Ofiarą zapowiadanej przez prezydenta prywatyzacji firmy padniemy wszyscy – mówi szef Amerykańskiego Związku Pocztowców Mark Dimondstein. – Sektor prywatny tylko czeka, by rozgrabić publiczne dobro (…). Przyjdą podwyżki, obniży się standard usług, a najmocniej ucierpią ci, którzy poczty potrzebują najbardziej: społeczności żyjące na peryferiach, seniorzy oraz mały biznes, bo prywaciarzom nie będzie się opłacało ich obsługiwać – dodaje.

Poczta na minusie

Donald Trump stawia USPS dwa zarzuty. Po pierwsze – jest na minusie. Poczta ma 100 mld dol. długu i co roku zwiększa się on o ok. 2 mld, a więc na jej nieuchronne ratowanie przed bankructwem zrzucą się wszyscy podatnicy. Po drugie – jej dalsze dotowanie z kasy państwa nie ma sensu, bo listów prawie nikt już nie wysyła, a rachunki są regulowane przez internet, więc dużo tańsze prywatne firmy mogą z powodzeniem zastąpić USPS tam, gdzie jeszcze działa.
Trudno nie zgodzić się z tymi argumentami. Jednak Trump nie mówi całej prawdy – pomija powód, który sprawił, że firma, będąca do niedawna na plusie, znalazła się w finansowych tarapatach. I nie chodzi tu ani o załamanie się rynku przesyłek, ani o internet. W 2006 r. kontrolowany przez Republikanów Kongres przyjął ustawę, która nałożyła na pocztę, jako jedyną agencję federalną, obowiązek finansowania z zysków emerytur oraz ubezpieczenia zdrowotnego wszystkim pracownikom na zapas. Cała kwota potrzebna na pokrycie tych kosztów musi wpłynąć na fundusz pracowniczy już w pierwszej dekadzie pracy każdego pocztowca. Nowe prawo miało być gwarantem, że w niepewnej dla poczty erze internetu odpowiedzialność za tę grupę federalnych pracowników nigdy nie spadnie na budżet i podatników. Już w 2007 r. USPS dostosowała się do nowych reguł i w efekcie popadła w długi. Na dodatek ta sama ustawa zabroniła poczcie wprowadzania nowych usług – np. bankowych, na których mogłaby zarabiać.
– Nie brakuje pomysłów na to, jak wyciągnąć pocztę z dołka. Wystarczy zmienić warunki finansowania emerytur, pozwolić jej na poszerzenie oferty, a zwłaszcza na prowadzenie działalności bankowej, co czyni wiele publicznych poczt na całym świecie – wyjaśnia Steven Hutkins, profesor Uniwersytetu Nowojorskiego zajmujący się m.in. USPS.

Poczta na osobistej wojnie Trumpa

Prezydent Donald Trump nie chce jednak słyszeć o zmianach, które mogłyby wyciągnąć pocztę z finansowego dołka. Przede wszystkim dlatego, że USPS doręcza miliony paczek nadawanych przez Amazon, a Jeff Bezos, właściciel największego internetowego sklepu świata (i przy okazji najbogatszy człowiek globu – 131 mld dol.), jest jednym z jego wrogów.
Biznes Bezosa przyczynia się do spadku obrotów w mallach, centrach handlowych, a to obniża zyski właścicieli tych nieruchomości – Trump ma wielu przyjaciół w tej branży, a firma jego zięcia Kushner Cos. jest właścicielem kilku dużych galerii handlowych w USA. Szef Amazonu jest także od trzech lat właścicielem dziennika „Washington Post”, który w opinii prezydenta jest fabryką fake newsów dążącą do zdyskredytowania jego rządów. Furia Trumpa wzmogła się w lutym ubiegłego roku, gdy pod nazwą gazety pojawił się dopisek: „Democracy dies in darkness” (Demokracja umiera w ciemności). Niemal każdą wypowiedź na temat kondycji USPS Trump rozpoczyna od oskarżenia, że poczta jest w kryzysie, bo Amazon zrobił z niej swojego chłopca na posyłki, któremu nie chce godziwie płacić. Co jest, jak wskazują eksperci… fake newsem.
– Amazon płaci USPS więcej, niż wynosi opłata, jaką poczta pobiera za doręczanie przesyłki z zagranicy, zwłaszcza z Chin. Poczta potrzebuje dziś jak najwięcej firm tak ją traktujących. USPS znalazłoby się w katastrofalnym położeniu, gdyby Amazon zdecydował się na stworzenie własnego systemu dystrybucji – wyjaśnia Douglas Melamed, profesor prawa i ekonomii na Uniwersytecie Stanforda, były wiceminister sprawiedliwości w gabinecie Billa Clintona.

Poczta na wojnie neoliberałów

Idea maksymalnego ograniczenia wpływów państwa na rzecz własności prywatnej to szkoła neoliberałów usiłujących od kilkudziesięciu lat wyrwać Amerykę z objęć rooseveltowskiej polityki New Dealu, dzięki której obywatele zyskali przywileje socjalne. Niestety, mit prezydenta Ronalda Reagana, wolnorynkowca, któremu udało się wyciągnąć kraj z głębokiego kryzysu, wsączył w amerykański sposób myślenia przekonanie, że rząd centralny jest niewydolną i biurokratyczną masą, dlatego prywatyzacja jest najlepszą odpowiedzią na bolączki sfery publicznej.
– To bzdura, bo biznes jest zawsze nastawiony na zysk – przekonuje Melamed. – Może dostarczać usługi lepszej jakości niż rząd, ale na pewno nie wszystkie. Czy armia powinna być prywatna? A szkoły, więzienia? Cele biznesu nie pokrywają się z celami państwa i dlatego rząd nigdy nie powinien działać jak prywatna firma – dodaje.
Reagan, choć położył podwaliny pod prywatyzację, w praktyce wiele nie zrobił. Pierwsze znaczące działania należały do Billa Clintona – Welfare Reform z 1996 r. (reforma systemu opieki społecznej) zakładała w dużej mierze prywatyzację tego sektora. Co istotne – o rządowe kontrakty mogły się ubiegać wszystkie firmy. Tak więc 2,8 mld dol. powędrowało m.in. do komputerowych gigantów EDS i IBM, koncernu zbrojeniowego Lockheed Martin i firmy świadczącej usługi doradcze i audytowe Arthur Andersen. Dopiero po dziewięciu miesiącach, pod naciskiem partyjnych kolegów, Clinton zdecydował się na nowelizację ustawy.
Spektakularny rozwój firm, które dzięki rządowym kontraktom zaczęły wyrastać na największych graczy w swoich branżach, pchnął Amerykę w zupełnie nową erę – epokę wyścigu po „darmowe pieniądze”, jak powszechnie nazywa się kontrakty zawierane z Waszyngtonem. Najlepszym przykładem jest rozwój spółki Maximus Inc. Firma zaczynała w 1987 r. w Los Angeles od niewielkich (kilkumilionowych) zleceń dotyczących restrukturyzacji systemu podziału zasiłków społecznych, dzisiaj działa globalnie i wypracowuje zyski rzędu 2 mld dol. rocznie – ale wciąż polega tylko na kontraktach rządowych.
Prezydent George W. Bush, zachęcony przykładem poprzednika, rozpoczął z pompą: zadeklarował sprywatyzowanie emerytur (Social Security). Napotkał jednak opór i musiał zadowolić się pomniejszymi zdobyczami. Sprywatyzował wywiad oraz służby bezpieczeństwa (instytucje te coraz częśćiej zlecają zadania zewnętrznym firmom) i niemal dwie trzecie służb leśniczych. Sprywatyzował też wojnę. Już w 2007 r. liczba kontraktorów w Iraku przewyższała liczbę regularnych żołnierzy (180 tys. do 160 tys.), a w 2009 r. 57 proc. sił utrzymywanych przez Pentagon w Afganistanie stanowili najemnicy.
Barack Obama powstrzymał na chwilę ten prywatyzacyjny pęd. Wydał przy tym ważny dekret, który regulował warunki pracy osób na kontraktorach w sektorze federalnym. Ustalił wynagrodzenie na minimum 10,10 dol. za godzinę, dał prawo do zwolnienia lekarskiego i dostęp do tych samych świadczeń, z jakich korzystają pracownicy federalni. Zaangażowany w reformę kulejącego szkolnictwa dał za to zielone światło prywatyzacji edukacji, której sztandarowym przykładem stały się szkoły czarterowe (charter schools) – to placówki, które zasilane są funduszami federalnymi i stanowymi (mogą też pozyskiwać prywatnych sponsorów), ale mogą same ustalać program nauczania oraz kryteria wymagane od nauczycieli i kadry zarządzającej. Za kadencji Obamy rekordowa liczba miast w USA sprywatyzowała też systemy dostarczania wody, wywózki śmieci i komunikacji publicznej.

Obosieczny miecz prywatyzacji

Czy ta prywatyzacja wyszła Amerykanom na zdrowie? Odpowiedź nie jest prosta, bo jeśli mówimy o wzroście cen za usługi czy zmniejszeniu ich wachlarza bądź jakości, sektor prywatny zawsze znajdzie wymówkę: a to zasłoni się globalną koniunkturą, a to kolejnym kryzysem, a to kosztami operacji w dobie nowej ekonomii. Trudno jednak nie zauważyć, że sektorem publicznym wstrząsają dziś skandale i afery, jakie kiedyś nie miały miejsca.
Według raportu National Education Association (Krajowy Związek Szkolnictwa, największy związek zrzeszający prawie 3 mln nauczycieli szkół publicznych) z ubiegłego roku jedna trzecia szkół czarterowych nie jest w stanie przetrwać dekady. Co roku grupa dyrektorów bądź doradców biznesowych tych placówek ląduje w więzieniu za defraudację publicznych funduszy – to już w sumie ponad 200 mln dol. w ostatnich dziesięciu latach. Jednocześnie poziom nauczania pozostawia wiele do życzenia. Wyniki są tam niższe – i to sporo – od średnich wyników w zwykłych szkołach publicznych.
Dalej – po raz pierwszy od dziesięcioleci Amerykanie trują się dziś wodą ze swoich kranów. Przyczyna jest prozaiczna: w ramach oszczędności firmy zarządzające systemami dostawy i filtracji nie przeprowadzają koniecznych napraw (skandale w Flint w Michigan i w Pittsburgu w Pensylwanii).
Arnold Schwarzenegger przeszedł do politycznej historii Kalifornii nie tylko jako pierwszy gubernator-kulturysta, ale też przyłapany na gorącym uczynku złodziej. Chcąc ratować stanowy budżet, postanowił w 2010 r. sprywatyzować kilkadziesiąt najcenniejszych budynków federalnych. Dziennikarze odkryli jednak, że operacja była ustawiona, a gubernator sam chciał na niej nieźle zarobić. Sąd udaremnił finalizację transakcji.
Wstrząsający jest także raport Departamentu Sprawiedliwości z 2016 r. Resort alarmuje, że na skutek złych warunków pracy i płacy w połowie prywatnych więzień królują przemoc i choroby, zaś ani służby więzienne, ani osadzeni nie mają zapewnionego bezpieczeństwa.

Trump na wojnie o prywatyzację

Do prywatyzacji poczty być może nie dojdzie, bo to jedna z niewielu federalnych instytucji, którą Amerykanie szanują, m.in. dlatego że towarzyszy im od początku państwa. Powołał ją Pierwszy Kongres Kontynentalny (legislatura powołana przez trzynaście kolonii, które później utworzyły Stany Zjednoczone) jeszcze w 1775 r., a jej pierwszym naczelnikiem był przyszły prezydent Benjamin Franklin. To również tłumaczy, dlaczego nikt przed Trumpem nie śmiał mówić o jej sprzedaży.
Dalsza prywatyzacja Ameryki jest jednak wielką ambicją Trumpa i wiele wskazuje na to, że będzie ją z powodzeniem realizował. Jeżdżąc po kraju jako kandydat na prezydenta, Trump obiecał Amerykanom odbudowę sypiącej się infrastruktury. Sprawa jest bardzo pilna. Na przykład Amerykański Związek Inżynierów Cywilnych ocenia stan obiektów na słabą tróję. Wymagający remontu jest dziś co dziesiąty most, w tym te najsłynniejsze: Brookliński w Nowym Jorku i waszyngtoński Arlington Memorial. Na naprawy sieci komunikacyjnych potrzeba co najmniej 2 bln dol. Trump obiecał, że wykroi z budżetu potrzebne fundusze, nigdy jednak nie podał konkretów.
Ale tegoroczna ustawa o budżecie rozwikłała tajemnicę. Budżet wyłoży na infrastrukturę 200 mld dol., reszta ma pochodzić z prywatyzacji. Pod młotek mają pójść mosty, autostrady, kontrola ruchu lotniczego, Departament ds. Weteranów Wojennych, opieka medyczna dla ubogich Medicare, rynek federalnych pożyczek studenckich. Trump zdążył się już nawet zatroszczyć o znalezienie kandydatów na kupców. Faworytem jest australijska firma IFM Investors, z którą w przeszłości współpracował wiceprezydent Mike Pence. Prywatyzowała już autostrady w Indianie, gdy Pence był tamtejszym gubernatorem. Nieważne, że z katastrofalnym skutkiem – remonty sprzedanych odcinków są do dzisiaj dofinansowywane przez rząd stanowy, za to opłaty za przejazd wzrosły o 35 proc. A żeby wszystko rzeczywiście szło, tak jak Biały Dom sobie wymarzył, to na szefa komisji doradczej ds. prywatyzacji infrastruktury Trump powołał miliardera Richarda LeFraka, przyjaciela z branży nieruchomości, który wcześniej udzielał się jako sędzia organizowanych przez Trumpa konkursach na Miss Universum oraz w jego programie „The Apprentice”.

To nie będzie kraj dla biednych ludzi

Nie ma na świecie drugiego takiego kraju, który będąc tak bogatym, robi tak niewiele dla swoich obywateli. Współczesna Ameryka ma największy w krajach rozwiniętych odsetek biedy wśród dzieci, coraz więcej też w niej cech charakterystycznych dla państw Trzeciego Świata – to konkluzja komisarza ONZ Philipa Alstona badającego w ubiegłym roku nędzę w USA. Czy to przypadek, że nierówności zaczęły lawino rosnąć w latach 80. ubiegłego wieku? Czy będzie przypadkiem, jeżeli za chwilę zaczną rosnąć jeszcze szybciej?
– Gdy efektywność i rentowność w sektorze edukacji, transportu czy zdrowia liczy się bardziej niż dostęp do nich, automatycznie odcinamy od takich usług ludzi biednych. Stwarzamy tym samym sytuację, w której publiczne pieniądze zamiast pracować dla wszystkich, pracują tylko dla wybranych. Ci, którzy je już posiadają, mają ich jeszcze więcej, reszta ma coraz mniej. Nasuwa się kluczowe pytanie: czy nie jest przestępstwem to, że ktoś wykorzystuje publiczne fundusze, by się na nich wzbogacić? Musimy w końcu powiedzieć stop temu procederowi – uważa Jeremy Mohler z think tanku In The Public Interest, który w 2016 r. opublikował raport „Jak prywatyzacja wzmaga nierówności”.
W dokumencie tym czytamy, że prywatyzacja – oprócz rozwarstwienia – prowadzi do stagnacji, a nawet obniżania zarobków i napędza procesy segregacji rasowej. Dla wszystkich, którzy zachodzą w głowę, dlaczego współczesna Ameryka wydaje się cofać cywilizacyjnie i ekonomicznie, to materiał do przemyśleń.