Będzie wojna czy nie? – to pytanie zalało polskie media w niedzielny wieczór, gdy Rosjanie zaatakowali na Morzu Czarnym trzy ukraińskie okręty wojenne, przejęli je i wzięli do niewoli 24 marynarzy. Jest ono bezpodstawne. Bo wojna rosyjsko-ukraińska trwa już od prawie pięciu lat.
Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna
I jeśli można wymienić jakieś pozytywne skutki wprowadzonego właśnie na Ukrainie stanu wojennego, na szczycie listy powinniśmy zapisać właśnie przypomnienie światu o tym prostym fakcie. Kijów podaje, że w wyniku potyczki u wejścia do Cieśniny Kerczeńskiej rannych zostało sześciu ich żołnierzy. Moskwa utrzymuje, że pomocy w szpitalu w okupowanym Kerczu udzielono trzem z nich. Niezależnie od tego, którą liczbę przyjmiemy za prawdziwą, nie wyczerpuje ona listy strat w ludziach poniesionych tego dnia w wyniku konfliktu. Tyle że o innych rannych nikt nie usłyszał. Wojna w Zagłębiu Donieckim od dawna jest bowiem zapomniana.
Tymczasem tego samego dnia, gdy oczy całego świata zostały skierowane na wiekowy holownik „Jany Kapu” (o ironio, po krymskotatarsku „yañı qapı” znaczy „nowe wrota”) oraz nowiutkie kutry artyleryjskie „Berdianśk” i „Nikopol”, pozycje sił ukraińskich w Donbasie zostały ostrzelane szesnastokrotnie. Jak podał resort obrony w Kijowie, wróg użył granatników, wielkokalibrowych i ręcznych karabinów maszynowych oraz moździerzy. Dwóch żołnierzy zostało rannych. Ukraińcy odpowiadali ogniem, zabijając – jak sami twierdzą – cztery osoby i raniąc sześć kolejnych. Dzień jak co dzień na froncie.
Raptem dobę wcześniej ukraińscy specjalsi zajęli wioskę Rozsadky pod Debalcewem w obwodzie donieckim, w której przed wojną mieszkało 25 osób. Osada od czasu rozejmu była położona na ziemi niczyjej między pozycjami ukraińskimi a obsadzonymi przez siły samozwańczej Donieckiej Republiki Ludowej. Takich miejscowości na Donbasie jeszcze trochę pozostało. Według wysokiego komisarza Narodów Zjednoczonych ds. praw człowieka w całym październiku zginęło pięciu cywilów, a 13 zostało rannych, przede wszystkim w wyniku wybuchu min.
Ale wojna to nie tylko śmierć. To też pomijane najczęściej problemy dnia codziennego, które dają się we znaki szczególnie w tak zdegradowanych gospodarczo obszarach jak Zagłębie Donieckie. Choćby braki wody. W połowie października 50 tys. mieszkańców Torećka przez dziewięć dni nie miało wody (a więc i ogrzewania), w wyniku awarii systemu przesyłowego, do której doszło w pobliżu linii rozgraniczenia sił. Na to samo przez tydzień uskarżało się 30 tys. ludzi między Krasnohoriwką a Marjinką.
Według ostatnich danych ukraińskiego ministerstwa polityki społecznej na terenie kraju zarejestrowało się 1,52 mln wewnętrznych uchodźców, którzy opuścili domy na anektowanym Krymie i okupowanych terytoriach obwodów donieckiego i ługańskiego. Kolejny milion uciekinierów wybrał wyjazd za granicę – do Rosji albo na Zachód. Jedna z kobiet, która uciekła z Ługańska cztery lata temu, opowiadała mi, że wciąż śni jej się rodzinne miasto, choć doskonale wie, że ani nie może do niego wrócić, ani nie wygląda ono już tak, jak przed wybuchem konfliktu. Oni też są ofiarami wojny, o której wszyscy już zdążyliśmy zapomnieć.
Przypomniał nam o niej incydent na Morzu Czarnym, który trafił na pierwsze strony gazet głównie dzięki efektowi nowości. Dotychczas Rosjanie chowali się za fałszywą flagą, a to udając „krymską samoobronę” i „zielonych ludzików”, a to fundując marionetkowe republiki ludowe w Zagłębiu Donieckim bronione przez „pospolite ruszenie” „górników i traktorzystów”, którzy mogli kupić rosyjskie nowoczesne uzbrojenie „w każdym sklepie z bronią”. Teraz to się zmieniło. Rosjanie wystąpili z otwartą przyłbicą po raz pierwszy od agresji na Krym w lutym 2014 r. (zgodnie z prawem międzynarodowym nasłanie uzbrojonych band na sąsiada wyczerpuje znamiona agresji).
Ukraińcy zostali zaatakowani przez okręty Federalnej Służby Bezpieczeństwa (FSB), a w operacji uczestniczyły też Flota Czarnomorska i lotnictwo wojskowe. To był jeden z czynników, które zdecydowały o tym, że Kijów zareagował tak zdecydowanie, czyli ogłaszając stan wojenny.
Wbrew umowom dwustronnym oraz prawu międzynarodowemu Rosja użyła broni przeciwko ukraińskim okrętom, które zamierzały skorzystać z prawa tranzytu przez Cieśninę Kerczeńską. W dodatku koordynaty jednostek, które podała FSB, wskazują, że do ataku doszło na wodach międzynarodowych Morza Czarnego. To także wyczerpuje znamiona agresji.
Prezydent Ukrainy Petro Poroszenko tłumaczył, że jego kraj znów stanął w obliczu otwartej inwazji. Ponieważ Kijów od ponad czterech lat mówi o takim zagrożeniu, jest powszechnie traktowany jak pasterz z bajki Stanisława Jachowicza, który regularnie krzyczał, że wilki porywają mu stado, co potem okazywało się nieprawdą. „Ale jednego ranka,/ Wilk doprawdy pięknego porwał mu baranka./ Pasterz w krzyk i pomocy zewsząd z płaczem wzywa, / Nikt nie przybywa./ I prosi i błaga,/ Nic nie pomaga./ Wilk uniósł zdobycz, pasterz poniósł stratę./ Taką się to za kłamstwo odbiera zapłatę!”
Problem w tym, że obawy Kijowa nie są pozbawione racji. Żeby zrozumieć źródła tego strachu, musimy się cofnąć do 2014 r. W lutym, tuż przed sterowanym z Moskwy buntem na Krymie, gdy porewolucyjne władze po ucieczce prezydenta Wiktora Janukowycza dopiero domowiły się w nowych gabinetach, Rosjanie już zaczynali swoje gry wojenne.
Serhij Paszynski objął wtedy stanowisko szefa administracji p.o. prezydenta Ołeksandra Turczynowa (poprzednika Poroszenki), a dziś kieruje parlamentarną komisją obrony. „22–23 lutego rosyjskie wojska wyszły na linię granicy w obwodzie czernihowskim. Dziennikarze 5 Kanału je sfilmowali, ale poprosiliśmy, by tego nie emitować. Wtedy kolumny pancerne doszłyby do Kijowa w trzy godziny. A my mieliśmy przeciwko nim pięciuset ludzi z Samoobrony Majdanu z drewnianymi pałkami” – mówił Paszynski w książce Tarasa Berezowcia „Aneksija: Ostriw Krym. Chroniky «hibrydnoji wijny»” (Aneksja: Wyspa Krym. Kroniki „wojny hybrydowej”).
Rosjanie bawili się tak bardzo często. Ruszali w stronę granicy, by na kilkaset metrów przed nią się cofać. Berezoweć pisze, że ówczesny szef rosyjskiego parlamentu Siergiej Naryszkin „kilka razy osobiście groził Turczynowowi: jeśli ukraińskie kierownictwo nie przyjmie warunków Rosji, w którymś momencie na Kijów może pójść atak czołgowy przez Czernihowszczyznę, a rosyjskie kolumny pancerne osiągną Kijów w ciągu najwyżej 24 godzin. Mówił też, że Federacja Rosyjska jest gotowa w dowolnym momencie przeprowadzić operację desantu w centrum ukraińskiej stolicy. Według Naryszkina do 10 tys. żołnierzy desantu może zostać zrzuconych, aby zablokować Administrację Prezydenta, Gabinet Ministrów i Radę Najwyższą Ukrainy, a wszyscy przedstawiciele nowego reżimu i sam Turczynow zostaną zatrzymani i internowani w rosyjskich obozach”.
Dziś już wiemy, że to był blef, ale ukraińscy decydenci w tamtym momencie o tym nie wiedzieli. Rosja każdego dnia przekraczała kolejną czerwoną linię i nikt nie mógł dać gwarancji, że kolejną z takich przekroczonych linii nie będzie inwazja. Stąd trudno się dziwić, że w procesie decyzyjnym po niedzielnym incydencie mogła się pojawić myśl, że skoro kolejna bariera padła, może to zapowiadać działania zakrojone na jeszcze szerszą skalę. Taki rozwój wydarzeń był i pozostaje oczywiście bardzo mało prawdopodobny, ale gdy w grę wchodzi istnienie państwa, warto brać pod uwagę także mało realne scenariusze.
Dopiero napisawszy powyższe zdania, można mówić o kontekście politycznym. Trudno, żeby decyzja o wprowadzeniu stanu wojennego nie została w nim osadzona, skoro 31 marca 2019 r. Ukrainę czekają wybory. Nie wiadomo, kto je wygra; sondaże przyznają miano faworyta ekspremier Julii Tymoszenko, ale Poroszenko nie stoi na straconej pozycji. Nawiasem mówiąc, jest to jakaś oznaka sukcesu transformacji; jeśli nie liczyć państw nadbałtyckich, spośród dawnych republik sowieckich tylko tutaj oraz w Gruzji i Mołdawii nie da się przed wyborami stwierdzić ze stuprocentową pewnością, kto wygra.
Zarzut, że stan wojenny będzie eksploatowany w kampanii, brzmi śmiesznie. Nie istnieje państwo demokratyczne, którego politycy nie czynią z ważkich tematów maczug do walenia oponentów po głowie. Tematy tabu najczęściej istnieją w dyktaturach. Jeśli Poroszenko umiejętnie tę kwestię rozegra, skróci dystans do prowadzącej w sondażach Tymoszenko. Jeśli sprowadzi stan wojenny do absurdu, może pogrzebać swoje szanse na reelekcję. Ale dodatkowych manewrów i sprawdzianów, które w tym czasie czekają armię, nikt służącym w niej żołnierzom nie odbierze. A i światu przyda się memento, że we wschodniej części Europy wciąż tli się zapomniany konflikt.
Pierwsza okazja do przypomnienia sobie o nim już dzisiaj, na rozpoczynającym się szczycie G20 w Buenos Aires. Gdy zamykaliśmy to wydanie Magazynu, agencje podały, że prezydent USA Donald Trump odwołał swoje spotkanie z prezydentem Rosji Władimirem Putinem, do którego miało dojść w argentyńskiej stolicy.
Wojna rosyjsko-ukraińska trwa już od prawie pięciu lat. I jeśli można wymienić jakieś pozytywne skutki wprowadzonego właśnie na Ukrainie stanu wojennego, na szczycie listy powinniśmy zapisać właśnie przypomnienie światu o tym prostym fakcie