Amerykanie mają coraz mniejszą ochotę na branie odpowiedzialności za bezpieczeństwo starego kontynentu. Ta tendencja będzie się z czasem tylko pogłębiać, a odejście Trumpa wcale tego nie zmieni. nawet jeśli demokraci wygrają w 2020 r., to będą bardziej zainteresowani Ameryką Południową
Dziennik Gazeta Prawna
Amerykę zaleje błękitna fala – w tym tonie przed wyborami uzupełniającymi do amerykańskiego Kongresu wypowiadała się większość komentatorów. Błękitny to kolor Partii Demokratycznej, która pozostawała w mniejszości w obu izbach Kongresu i miała się podnieść ze sromotnej porażki w wyborach prezydenckich w 2016 r., niespodziewanie wygranych przez kandydata partii republikańskiej Donalda Trumpa. 6 listopada Amerykanie udali się do urn, wybierając całą Izbę Reprezentantów, składającą się z 435 przedstawicieli, jedną trzecią Senatu – czyli 35 senatorów, 39 gubernatorów i cały szereg pomniejszych stanowisk na poziomach stanowych.
Wybory do Kongresu w połowie kadencji prezydenta z reguły wygrywa partia pozostająca w opozycji. Najbardziej chyba sromotnej porażki doświadczył Bill Clinton w 1994 r. – Partia Demokratyczna straciła wtedy kontrolę nad Izbą Reprezentantów po raz pierwszy od 40 lat. Republikanie przejęli również Senat i większość stanowisk gubernatorskich. W 2010 r., ledwie dwa lata po zwycięstwie Baracka Obamy nad Johnem McCainem w wyścigu o Biały Dom, wybory do Kongresu zdecydowanie zwyciężyła zradykalizowana partia republikańska, w której dominują przedstawiciele Partii Herbacianej. Jak widać, w USA wybory do Kongresu pełnią często rolę wahadła, które pozwala wyborcom ograniczać władzę urzędującego prezydenta.

Poza błękitną falą

Wybory, które miały miejsce w połowie kadencji Donalda Trumpa, nie sugerują tak gwałtownego spadku popularności urzędującego prezydenta, jak miało to miejsce w przypadku Obamy i wcześniej Clintona. Republikanie co prawda stracili kontrolę nad Izbą Reprezentantów, lecz zwiększyli przewagę w Senacie. Podobnie podział stanowisk gubernatorskich i innych na poziomie stanowym potwierdza, że od czasu wyborów w 2016 r. w Ameryce nie doszło do gwałtownej zmiany nastrojów. Na poziomie krajowym popularność Trumpa oscyluje na przyzwoitym, aczkolwiek niepowalającym poziomie 40–47 proc. Ale w systemie amerykańskim, w którym dominuje system kolegium elektorów (electoral college), liczy się przede wszystkim regionalne rozbicie głosów. Prezydent jest wybierany sumą głosów przypadających na poszczególne stany, co oznacza, że de facto może być wybrany mniejszością głosów. Tak stało się w 2016 r., gdy Hillary Clinton zdobyła ponad połowę wszystkich głosów, lecz to Trump miał przewagę w sumie głosów przypadających na poszczególne stany i w konsekwencji to on został prezydentem.
Większość Amerykanów mieszka w dużych miastach na wschodnim i zachodnim wybrzeżu. Miasta te są z reguły liberalne i głosują tradycyjnie na demokratów, ale środek i południe kraju są na mapie elektoralnej od dziesięcioleci czerwone – to kolor Partii Republikańskiej. Aby wygrać wybory prezydenckie, kandydaci muszą zdobyć przewagę w stanach obrotowych (swing states), do których należy przede wszystkim Floryda (z największą liczbą głosów elektorskich), ale też pas rdzy (rust belt), czyli Pensylwania, Wirginia Zachodnia, Ohio, Indiana i Michigan. W 2016 r. Trump wygrał właśnie na Florydzie i w pasie rdzy, i to dzięki temu został prezydentem. Wybory do Kongresu nie sugerują wielkiej zmiany w tych obszarach. Demokraci co prawda wygrali w Pensylwanii, Michigan i Wisconsin, ale republikanie zdecydowanie wygrali na Florydzie i w Ohio – czyli w dwóch stanach obrotowych z największą liczbą głosów elektorskich.
Wyniki wyborów do Kongresu potwierdziły trend, który ujawnił się w 2016 r.: prowincja stoi murem za republikanami i Trumpem, pas rdzy, czyli obszary dotknięte degradacją przemysłu (których mieszkańcy w przeszłości stanowili elektorat demokratów) nadal skręca w prawo. I tak pewnie pozostanie, dopóki demokraci nie odnajdą sposobu na dotarcie do białych mężczyzn bez wyższego wykształcenia, którzy w zdecydowanej większości głosują na Trumpa i którzy stanowią liczną grupę wyborczą na tym terenie. Antyglobalizacyjne przesłanie Trumpa, jego bezpardonowa krytyka imigracji i protekcjonizm gospodarczy znajdują szczególny rezonans pośród tej grupy, która w istocie jest ofiarą procesów globalizacyjnych. Pas rdzy był niegdyś sercem przemysłowym Ameryki, miejscem, do którego w poszukiwaniu pracy ściągały setki tysięcy. Dziś spora część przemysłu przeniosła się do Chin czy Meksyku, gdzie koszty produkcji są znacznie niższe, a poziom płac jest podcinany przez imigrantów. Establishmentowi demokraci w stylu Hillary Clinton ze swoim przekazem o cudownych skutkach globalizacji i potrzebie poprawności politycznej nie byli przekonujący dla mechanika z upadającej fabryki z Ohio.

Ameryka w 2020 r.

Ameryka będzie ponownie wybierać prezydenta za dwa lata, jesienią 2020 r. Jeśli obecna tendencja się utrzyma i Trump nie będzie musiał zmierzyć się z jakąś katastrofą, np. załamaniem gospodarczym lub impeachmentem (procedura usunięcia prezydenta z urzędu), to wiele wskazuje na to, że utrzyma się w Białym Domu na kolejną kadencję. Po dwóch latach od zwycięstwa jego popularność pozostaje na przyzwoitym poziomie. Może on polegać na oddanej grupie wyborców, skłonnych pracować na jego reelekcję. Gospodarka Stanów Zjednoczonych ma się dobrze i nabiera rozpędu. Antyimigracyjne przesłanie Trumpa rezonuje z odczuciami znacznej części Amerykanów. Próba nielegalnego przekroczenia granicy z USA przez tzw. karawanę, czyli setki imigrantów z Ameryki Centralnej, w trakcie wyborów do Kongresu poważnie wsparła przesłanie Trumpa i pomogła republikanom podczas wyborów.
Jeśli demokraci chcą poważnie powalczyć w 2020 r., to muszą znaleźć kandydata lub kandydatkę z ofertą dla poszkodowanych w procesie globalizacji. W rzeczywistości oznaczałaby to przejście partii na pozycje protekcjonistyczne, a więc utrzymanie krytyki umów o wolnym handlu stosowanej przez Trumpa i utrzymanie ceł wprowadzonych przez obecną administrację wobec produktów chińskich, kanadyjskich i europejskich. W kwestii emigracji demokraci mają szczególnie twardy orzech do zgryzienia. Demokraci zawsze byli partią bardziej popularną wśród emigrantów, którzy w przeszłości głosowali w większości na demokratów ze względu na bardziej socjalny charakter tej partii i jej powiazań ze związkami zawodowymi. Od czasów prezydentury Billa Clintona „socjalna twarz” demokratów się zatarła – zastąpiono ją retoryką gloryfikacji globalizacji i otwarcia na emigrację z południowej Ameryki. Dziś Latynosi, którzy stanowią już około 10 proc. ludności USA, głosują w zdecydowanej większości na demokratów. Przyszły kandydat Partii Demokratycznej nie może udawać, że nie wie, iż Amerykanie mają dość imigrantów. Zarazem nie może pozwolić sobie na zantagonizowanie Latynosów – jednej z najliczniejszych grup twardych wyborców partii.
Przez pozostałe dwa lata obecnej kadencji Trump będzie mieć cięższe życie z kontrolowaną przez demokratów Izbą Reprezentantów. Szefostwo komisji wywiadu, finansów i spraw zagranicznych przechodzi teraz w ręce opozycji. Oznacza to prawdopodobieństwo ostrzejszego potraktowania Trumpa i jego współpracowników przez komisje zajmujące się podejrzeniem o współpracę prezydenta z Rosją podczas wyborów w 2016 r. Jednocześnie komisja byłego szefa FBI Roberta Muellera zajmująca się powiązaniami Trumpa z Rosją ma wkrótce przedstawić w Kongresie swój raport. Jeśli potwierdzi on świadomą współpracę z Rosją w 2016 r., to można spodziewać się rozpoczęcia impeachmentu przez Izbę Reprezentantów.
Ale istnieje mała szansa, aby procedura usunięcia Trumpa z fotela – nawet jeśli będzie w końcu uruchomiona – została doprowadzona do końca. Wymagałoby to zgody Senatu, a w nim przewaga republikanów po listopadowych wyborach wzrosła. Ponadto demokraci mają świadomość, że impeachment mógłby tylko dodatkowo zantagonizować elektorat. W 1998 r. izba kontrolowana przez republikanów rozpoczęła impeachment Billa Clintona, co skończyło się dramatycznym spadkiem zaufania do izby i wyborczą porażką wielu z przedstawicieli głosujących za wszczęciem procedury. Demokraci raczej nie powtórzą tego błędu.
Jeśli chcą poważnie powalczyć o władzę, muszą przejąć część populistycznej retoryki Trumpa i również uderzać w tony protekcjonistyczne. W każdym z tych scenariuszy Europa musi się liczyć z postępującym ochłodzeniem relacji z drugą stroną Atlantyku.

Rok 2020 i Ameryka wobec Europy i Polski

W najbliższych latach relacje transatlantyckie będą się rozjeżdżać bez względu na to, kto zostanie prezydentem w USA. Trump stanowi ekstremalny kraniec dominującego w USA trendu faworyzującego introwertyzm w relacji wobec świata, który wcześniej czy później może doprowadzić do izolacjonizmu. Ameryka cały czas liże rany po dwóch nieudanych wojnach – w Afganistanie i Iraku – które kosztowały tryliony dolarów, doprowadzając do olbrzymiego deficytu budżetowego i zadłużenia. Te ultradrogie konflikty były w istocie jednym z głównych powodów wybuchu kryzysu gospodarczego w 2008 r., który zrujnował dobrobyt ekonomiczny wielu zwykłych Amerykanów i pogłębił degradację przemysłową w stanach pasa rdzy. Ameryka ma więc teraz przechył w drugą stronę – koncentruje się na sobie, nie ma ochoty na drogie interwencje i nie chce płacić za bezpieczeństwo innych.
Europa, w sensie bezpieczeństwa, jest w istocie protektoratem Ameryki. Po zakończeniu zimnej wojny Europejczycy dramatycznie zredukowali wydatki na obronność, zakładając po pierwsze, że nie ma już zagrożenia ze strony Rosji, a po drugie, że Ameryka i tak nas wybroni. Kiedy Trump w okropnym stylu atakuje dziś Europejczyków – że są pasażerami na gapę i nie płacą za własne bezpieczeństwo – w istocie mówi głośno to, w co wierzy wielu Amerykanów. Mają oni coraz mniejszą ochotę na branie odpowiedzialności za bezpieczeństwo Starego Kontynentu. Ta tendencja będzie się z czasem tylko pogłębiać, a odejście Trumpa wcale tego nie zmieni. Nawet jeśli demokraci wygrają w 2020 r., to będą bardziej zainteresowani Ameryką Południową i interesami własnego elektoratu latynoskiego niż Europą.
Polska pod rządami PiS stawia na nawiązanie bezpośredniej – poza strukturami natowskimi – relacji bezpieczeństwa z USA. Można powiedzieć, że jest to strategia, co do której panuje konsensus polityczny w Polsce. Architektem pomysłu bezpośrednich relacji z USA był Radosław Sikorski, który udał się z nieudaną misją w tej sprawie do Waszyngtonu w 2005 r. jako minister obrony w rządzie PiS. Rząd PO-PSL skutecznie zadbał o ustanowienie rotacyjnej obecności wojsk USA w Polsce, a obecny rząd PiS wprowadza te decyzje w życie. W tym kontekście pomysł prezydenta Dudy, by przekonać administrację Trumpa do ustanowienia stałej obecności wojskowej w Polsce, pod nazwą Fort Trump, nie jest bynajmniej pomysłem nowym czy w ogóle szczególnie w polskim kontekście kontrowersyjnym. Każdy polski rząd będzie zabiegać o zwiększanie obecności militarnej USA w naszym kraju.
Natomiast błędem jest nadmierne poleganie na USA i Donaldzie Trumpie. Trump prawdopodobnie wygra wybory w 2020 r., ale to Kongres będzie decydować o asygnowaniu pieniędzy na ewentualną budowę bazy w Polsce. Nazywanie tego projektu Fort Trump może w tym kontekście nie być pomocne. Ponadto należy się liczyć z tym, że dla USA Polska pozostaje pionkiem w grze strategicznej, w której silniejszą kartę ma Rosja. Pomysł Fort Trump czy tarcza antyrakietowa mogą być zawsze przehandlowane przez USA, jeśli Rosja przedstawi dostatecznie interesującą ofertę. Dlatego myśląc o swoim bezpieczeństwie, Polska powinna również stawiać na rozwój europejskich zdolności obronnych, a przede wszystkim rozwijać własne siły zbrojne. W końcu w 1939 r. też mieliśmy gwarancje i sojusze.
Autor jest ekspertem ds. stosunków międzynarodowych, członkiem Center for European Policy Analysis (CEPA), byłym dyrektorem Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych (PISM)