O tym, który demokrata ma ochotę na Biały Dom , świadczą kalendarze polityków.
Politycy z prezydenckimi ambicjami odwiedzają z gospodarską wizytą stany, w których najpierw odbywają się prawybory, czyli Iowa, Karolinę Płd., Nevadę i New Hampshire. Przyjeżdżają porozmawiać z ludźmi i uścisnąć jak najwięcej dłoni, ale też mrugnąć okiem do lokalnych bossów partyjnych, by ci pomogli w liczeniu szabel. W ostatnich trzech dekadach nie zdarzyło się, by nominację partyjną zdobył ktoś, kto przespał odpowiednio wczesną infiltrację wspomnianych czterech stanów.
W ciągu ostatniego roku takie podróże odbyło ok. 30 polityków Partii Demokratycznej, którzy liczą na zdetronizowanie Donalda Trumpa za dwa lata. Można ich podzielić na kilka grup. Pierwszą są senatorowie. Z ambicjami nie kryje się Elizabeth Warren z Massachusetts, specjalistka od prawa ubezpieczeniowego, ikona wyborców lewicy skupionych na sprawach ekonomicznych. Jako pierwsza swój start w wyborach zapowiedziała Kirsten Gillibrand, twarz ruchu #MeToo w Waszyngtonie. Dalej są Afroamerykanie: Kamala Harris z Kalifornii i Cory Booker z New Jersey. Oboje znakomicie wykorzystali czas antenowy, który trafił im się przy okazji przesłuchań kandydata do Sądu Najwyższego Bretta Kavanaugha i oskarżającej go o próbę gwałtu Christine Ford.
Podczas obrad senackiej komisji sprawiedliwości zabłysnęła też Amy Klobuchar z Minnesoty. Zestaw uzupełnia Sherrod Brown z Ohio, polityk przez część establishmentu nazywany populistą. Właśnie wygrał on batalię o reelekcję w coraz trudniejszym dla demokratów stanie i potrafi zdobyć zaufanie niebieskich kołnierzyków, czyli ludzi trudniących się pracą fizyczną. To robotnicy zdecydowali o zwycięstwie Trumpa w Ohio i sąsiadujących z nim postprzemysłowych stanach. O jeszcze jednym podejściu myśli też wielki przegrany poprzednich prawyborów Bernie Sanders z Vermont.
Kolejną grupą są gubernatorzy, przede wszystkim Andrew Cuomo z Nowego Jorku, centrysta siedzący w kieszeni Wall Street, i znacznie bardziej lewicowy Gavin Newsom z Kalifornii. Jest wśród nich też John Bel Edwards z Luizjany, dość konserwatywny w sprawach obyczajowych jak na tę partię. Swoje szanse po cichu bada też Terry McAuliffe z Wirginii, bliski współpracownik małżeństwa Clintonów. Może on liczyć na ich kontakty.
Potem idą burmistrzowie. Multimiliarder z Nowego Jorku Michael Bloomberg miałby szanse powalczyć z Trumpem, używając tego samego argumentu, co obecny prezydent: że potrafi zarządzać wielkim biznesem i poradzi sobie z Waszyngtonem. Z tą różnicą, że mediowy potentat naprawdę zbudował potężną korporację, a prezydent firmę odziedziczył. Sił próbuje też włodarz Los Angeles Eric Garcetti. I tu trzeba zdiagnozować pewien problem. W głęboko podzielonej Ameryce, w której na dodatek elektorat Trumpa z niechęcią patrzy na liberalne elity Wschodniego i Zachodniego Wybrzeża, politycy z Kalifornii mają ograniczony zasięg swojego przekazu. Dzień po wyborach centrowy kongresmen i były żołnierz piechoty morskiej z Pensylwanii Conor Lamb przypomniał kolegom z partii, że Kalifornia i Nowy Jork to nie cała Ameryka.
Stawkę zamykają ludzie Baracka Obamy: minister budownictwa w jego rządzie Julian Castro i prokurator generalny Eric Holder. Jeśli natomiast kampanię zdominuje temat polityki zagranicznej, mogą się w niej wykazać były szef dyplomacji John Kerry (w 2004 r. przegrał walkę o Biały Dom) i wiceprezydent Joe Biden.
Debata w walce o Kongres skupiła się na kwestii ochrony zdrowia i systemu ubezpieczeń zwanego Obamacare. I o ile kandydaci Partii Demokratycznej do izby niższej w okręgach na przedmieściach dużych miast przekonali wyborców, że reforma została przeprowadzona w ich interesie, i przejęli republikańskie dotąd mandaty, to na poziomie stanów i wyborów do Senatu już się ta sztuka nie udała. To sygnał, że w skali kraju przesłanie demokratów – tak jak to sugerował kongresmen Conor Lamb – nie może odbić zanadto w lewo.
Pierwszym starciem o doktrynę będzie partyjne głosowanie wszystkich członków demokratycznego klubu Izby Reprezentantów w sprawie kandydata na przewodniczącego. O posadę ubiega się jego dotychczasowa szefowa i przewodnicząca izby w latach 2007–2011 Nancy Pelosi. Ale 10 kongresmenów z okręgów, gdzie prezydent Trump jest względnie popularny, w tym Lamb, ogłosiło, że jej nie poprze, bo ich zdaniem stronnictwo z tak liberalnym przywództwem skazane jest na porażkę i wieczną egzystencję w mniejszości.
Tymczasem media są zakochane w najmłodszej członkini Izby Reprezentantów, 29-letniej Alexandrii Ocasio-Cortez. Nie da się jej odmówić charyzmy. Kobieta jeszcze do niedawna pracowała jako barmanka w Nowym Jorku. Ale w całej Ameryce jej polityczna oferta nie wydaje się już tak atrakcyjna. Wszyscy kandydaci do Izby Reprezentantów próbujący zdetronizować republikanów, którzy startowali z jej poparciem, przepadli. Żeby utrzymać władzę w centrowych okręgach i stanach głosujących dwa lata temu na Trumpa, demokraci potrzebują raczej polityków takich jak Lamb. Większość Amerykanów nie chce „socjaldemokracji w stylu szwedzkim”, jaką proponuje Ocasio-Cortez.
Ten sygnał muszą odbierać sztaby kandydatów na kandydata lewicy w walce o Biały Dom. Partia Demokratyczna w innym kryzysowym momencie historii przeżyła już doświadczenie z nominowaniem polityka zbuntowanego przeciw systemowi. Było to w apogeum wojny w Wietnamie, kiedy prawybory wygrał senator George McGovern. I chociaż na wiecach witały go niespotykane tłumy, przegrał sromotnie z Richardem Nixonem, zdobywając tylko jeden stan: Massachusetts, bastion liberałów.
Amerykanie nie chcą „socjaldemokracji w stylu szwedzkim”