W ten weekend Recep Tayyip Erdoğan przedłuży swoją władzę. Choć rządzi już od 15 lat, to jednak nie zamieni kraju w republikę islamską. Nie chce, by pod bokiem wyrosła mu alternatywna struktura władzy duchownych.
W 20-milionowym Stambule protest, w którym nie bierze udziału wielotysięczny tłum, nie przyciąga większej uwagi. Może dlatego setny tydzień strajku rodziców szkoły Ismail Tarman przeszedł niemalże niezauważenie. A hasło demonstrantów – „Będziemy tu, dopóki sprawiedliwości nie stanie się zadość” – brzmi raczej jak akt desperacji niż pogróżka pod adresem władz. – Chcę, żeby moje dziecko uczyło się religii. Nie chcę, by to rząd jej uczył – mówi Bengu Bozkurt, jedna z sygnatariuszek pozwu w sprawie szkoły, który złożono w lokalnym sądzie.
Dwa lata temu Ismail Tarman była jedną z najbardziej prestiżowych świeckich szkół w mieście. Właściwie powinniśmy mówić o gimnazjum, bo do placówki przyjmuje się dziesięciolatki – na cztery kolejne lata. Jak twierdzą rodzice, w czerwcu 2016 r. bez ich wiedzy placówka stała się szkołą religijną. Ta decyzja ich podzieliła. – Nie rozumiem, dlaczego niektórzy odwracają się plecami od religii. Turcja jest w 99 proc. muzułmańska – mówiła dziennikarzowi „Financial Times” Hatice Badem, której córka „marzy, by zostać pilotką”. Badem nie przeszkadza, że dwa młodsze roczniki w szkole uczą się już według programu szkoły religijnej, z segregacją płciową w klasach, a dwa starsze – jeszcze według świeckiego. Uważa, że jeśli komuś to nie odpowiada, to może przenieść dziecko do innej placówki, a protest już dawno temu powinien zostać zakazany.
Adwersarze twierdzą, że zmiana w Ismail Tarman to przejaw niedopuszczalnej „islamizacji szkolnictwa”. Ale ich stronnictwo stopniowo się wykrusza – w 2016 r. pod petycją o odwrócenie zmiany podpisało się 970 osób – około połowy rodziców. Z pozwem do sądu poszło jednak ledwie 14 osób.
Władze – szkolne, lokalne, państwowe – najwyraźniej chcą ich „przeczekać”. Jeszcze dwa lata i problem niemal rozwiąże się sam, wraz z odejściem ze szkoły ostatnich roczników przyjmowanych w czasach sprzed zmiany. Zresztą, kto by chciał kruszyć kopie o jedną placówkę, gdy na horyzoncie majaczy znacznie szerzej zakrojony cel.

Co wy, wychowywać ateistów?

Pierwsza salwa padła sześć lat temu podczas burzliwej wewnątrzpartyjnej debaty w gronie polityków rządzącej Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP). – Co wy sobie wyobrażacie? Że partia z konserwatywną tożsamością będzie wychowywać ateistów? Może wy macie taki cel, ale my nie – rzucił pod adresem partyjnych rywali ówczesny szef rządu Recep Tayyip Erdoğan. – Celem naszego systemu nauczania jest wychowanie dobrych ludzi, mających szacunek dla swojej historii, kultury i wartości. Jednym z moich celów jest ukształtowanie pobożnego pokolenia – powtórzył w ostatni poniedziałek, na kilka dni przed wyborami parlamentarnymi i prezydenckimi (odbędą się w niedzielę 24 czerwca), prezydent Recep Tayyip Erdoğan. Stanowisko mogło się zmienić, program – ani o jotę.
Dla jasności: teoretycznie nie mówimy o madrasach – wszechobecnych w krajach muzułmańskich szkołach religijnych budowanych przy meczetach i prowadzonych przez imamów. Atatürk zlikwidował je jeszcze w latach 20. XX w. Mówimy o imam hatip – w luźnym tłumaczeniu: szkołach dla kaznodziejów, placówkach mających status zawodowej szkoły średniej, z rozszerzonym programem religijnym, które przygotowują uczniów m.in. do zawodu imama. Imam hatip zastąpiły madrasy po to, by poddać cały system edukacji kontroli państwa. Do 2012 r. taki status miała niewielka liczba szkół średnich odpowiadających liceom – kształcących młodzież w wieku 14–18 lat. Od sześciu lat możliwość nadawania tego statusu rozszerzono też na niższy szczebel edukacji: na gimnazja takie jak Ismail Tarman, w których uczą się dzieci o kilka lat młodsze.
Od tamtej chwili budowa pobożnej generacji przyspieszyła. Przypadki zmiany statusu szkoły bez uprzedzenia lub z minimalnym wyprzedzeniem mnożą się w całym kraju. Nic dziwnego, że w ciągu sześciu lat liczba uczniów takich placówek zwiększyła się pięciokrotnie: do 1,3 mln. W systemie edukacyjnym pojawiają się zaskakujące zmiany – np. zeszłego lata ministerstwo edukacji wykreśliło z programów nauczania teorię ewolucji. Co nie przeszkadza dyrektorom imam hatip podkreślać, że poza programem religijnym wciąż „uczą krytycznego myślenia”.
Na dodatek rząd Ahmeta Davutoglu – odgrywającego w tureckich realiach rolę proeuropejskiego „dobrego policjanta” – chce zasypać religijne szkolnictwo deszczem pieniędzy. Jak oszacowali analitycy Reutersa, którzy przewertowali strategie i dokumenty tureckiego ministerstwa edukacji, w tym roku środki przeznaczone na szkoły imam hatip wyższego szczebla (licealne) podwoją się – do równowartości niemal 1,7 mld dol. Rozmach najlepiej widać w statystyce: uczniowie tych szkół (ok. 645 tys. osób) stanowią 11 proc. uczącej się populacji, ale do ich szkół trafi 23 proc. całości środków na oświatę. Pobożne pokolenie nie jest zatem hasłem ukutym na potrzeby kampanii wyborczej. Kalkulacje Erdoğana nie tylko datują się na wiele lat wstecz, ale też mają logiczne uzasadnienie: przyszłych wyborców należy sobie wychować. Każdy kolejny rocznik opuszczający mury imam hatip będzie powiększać potencjalny elektorat AKP.
Być może determinacja do kształtowania nowej generacji Turków bierze się też z rozczarowania tą trochę starszą młodzieżą. AKP i Erdoğan stoczyli pierwszy bój „o serca i umysły” młodych Turków ponad dekadę temu – znosząc zakaz noszenia chust muzułmańskich na uniwersytetach. Tamta batalia rozciągnęła się na lata: w 2007 r. AKP zniosła ograniczenie, ale rok później decyzję rządu cofnął Trybunał Konstytucyjny. W 2010 r. rząd zadeklarował, że ujmie się za każdą studentką, która byłaby ukarana przez uczelnię za noszenie chusty. Wreszcie w 2013 r. ponownie oficjalnie zniesiono zakaz dla wszystkich instytucji państwowych.
I tu srogie rozczarowania. Batalia o chusty na uniwersytetach nie przesądziła o sympatiach studentów – wśród tłumów młodych ludzi, którzy wzięli udział w antyrządowych protestach przeciwko likwidacji parku Gezi w tym samym 2013 r., nie brakowało przyodzianych w chusty młodych kobiet. Kolejne zmiany na uniwersytetach – takie jak np. zakaz organizowania koncertów, działania stowarzyszeń literackich czy dziewczęcych drużyn piłkarskich – również nie przypadły młodym do gustu. Dwa lata temu, podczas ceremonii końca roku akademickiego na prestiżowej Istanbul Lisesi, studenci gremialnie odwrócili się plecami do przemawiających dyrektorów. Protest momentalnie rozszerzył się na kilkaset szkół wyższych w całym kraju. – W szkołach, w których nie ma laboratoriów, znalazły się pomieszczenia na salę modlitewną – wytykał Bora Celik, lider studenckiego związku TLB.

Lawirowanie na krawędzi

„Laicyzacja przeprowadzona przez Atatürka i ugruntowana przez jego następców była prowadzona na siłę i powierzchowna” – uważa Adam Szymański, politolog i autor książki „Między islamem a kemalizmem. Problem demokracji w Turcji”. Procesy, które odbywają się już od pół wieku, gwałtownie przyspieszone przez Erdoğana, nazywa on „liberalizacją laicyzacji”.
Sztuka polega zatem na lawirowaniu. „Według badań z 2006 r. 87 proc. Turków jest zdania, że kobieta i mężczyzna powinni mieć równe prawa w życiu społeczno-politycznym, zawodowym oraz rodzinnym – pisze Szymański. – Jednocześnie 71 proc. respondentów wyraża opinię, że głównym obowiązkiem żony jest służyć mężowi w domu, a 67 proc. badanych uważa, że jeśli praca kobiety przeszkadza w wypełnianiu obowiązków domowych, to powinna z niej zrezygnować”. Przywołuje też badania tureckiego socjologa Hakana Yilmaza, z których wynika, że Turcy odwołują się do religii, podejmując ważne życiowe decyzje – co do wyboru małżonka (85 proc.), przyjaciół (70 proc.) czy partii politycznej (65 proc.). Sprzedaż alkoholu w ramadanie potępia 70,5 proc. respondentów, 66,4 proc. chciałoby dostosowania godzin pracy do piątkowych modlitw, 66,2 proc. uważa oprocentowanie lokat bankowych za grzech.
Badania pochodzą sprzed ponad dekady, nie ma jednak wątpliwości, że AKP uważnie je studiowała. Doskonałym przykładem balansowania mogą być choćby restrykcje wprowadzone niemal dokładnie pięć lat temu, uznane za „najostrzejsze w historii republiki”. Rząd Erdoğana zabronił sprzedaży i eksponowania alkoholu w witrynach sklepowych między godz. 22 a godz. 6. Media obłożono zakazem reklamowania i pokazywania konsumpcji alkoholu. Zabroniono też sprzedaży trunków wysokoprocentowych w promieniu stu metrów od szkół. W kraju, w którym zaciąganie się dymkiem było sportem narodowym, w 2009 r. zabroniono też palenia papierosów w miejscach publicznych (a w zeszłym roku media obiegła informacja, że rząd rozważa zakaz palenia dla kierowców). Dla jednych była to „reislamizacja przestrzeni publicznej”, inni podkreślają, że podobno takie obostrzenia obowiązują w wielu krajach zachodnich (na prohibicję w godzinach nocnych decydują się też w ostatnich miesiącach polskie samorządy).
Są też bardziej uderzające przykłady. W 2012 r. linie lotnicze Turkish Airlines zniosły zakaz noszenia chust przez stewardesy, a rok później dołożyły zakaz malowania ust szminką i paznokci lakierem. W zeszłym roku władze zablokowały organizację parady mniejszości seksualnych w Stambule. W marcu bieżącego roku państwowa telewizja wpisała na czarną listę 208 piosenek pop wykonywanych przez kurdyjskich i tureckich artystów – ci pierwsi mieli w nich „propagować terroryzm”, drudzy – „niemoralne zachowania”. Ba, nawet „Marsz żałobny” Fryderyka Chopina poszedł w odstawkę: podczas państwowych pogrzebów grywa się teraz melodię „Takbir” (Bóg jest wielki, czyli arabskie Allah akbar) otomańskiego kompozytora Mustafy Itriego.
Ba, od ponad roku Erdoğan sonduje opinie rodaków na temat przywrócenia kary śmierci zniesionej niegdyś pod presją Unii Europejskiej. – Poparłbym to bez chwili wahania, jeżeli tylko parlament ją przegłosuje – skwitował w ubiegłym roku. – Nie patrzę przy tym, co ma do powiedzenia jakiś Hans albo George. Patrzę, co myślą Ahmet, Mehmet, Hasan, Huseyin, Ayse, Fatma czy Hatice – dowodził na jednym z partyjnych wieców.
I dokładnie to miał na myśli. Większość zmian wprowadzanych przez gabinet Erdoğana prześlizguje się na pograniczu praw człowieka i islamu – tak jak było z chustami, których zakładanie usprawiedliwia wolność demonstrowania przekonań religijnych, czy z zakazem palenia w miejscach publicznych, który jest standardem w krajach rozwiniętych. W końcu ten, kto ma ochotę napić się raki, może zrobić zapas z wyprzedzeniem – podobnie jak Polak może zrobić zakupy na niedzielę w sobotę. Erdoğan zapewne jest religijny nie tylko na pokaz, ale jego religijność jest demonstrowana tylko wtedy, kiedy prezydent ma jasność, jak myśli większość rodaków. A Turcja może się stawać bardziej islamska, ale jedynie pod warunkiem, że to prezydent decyduje, co jest islamskie.

Dyrektoriat ds. Erdoğana

– Polityczny islam nie ma miejsca w tym kraju – to akurat nie są gniewne wywody tureckiego prezydenta, lecz kanclerza Austrii. Na początku czerwca Sebastian Kurz zdecydował o zamknięciu siedmiu „politycznych meczetów” i wyrzuceniu z kraju imamów, którzy nimi kierowali i byli „finansowani przez obce państwa”. Na reakcję Ankary nie trzeba było długo czekać. „To odzwierciedlenie islamofobicznej, rasistowskiej i dyskryminacyjnej fali w Austrii – pomstował na Twitterze rzecznik Erdoğana, Ibrahim Kalin. – To próba uderzenia w społeczności muzułmańskie, by zarobić kilka politycznych punktów”.
I do pewnego stopnia miał rację. Choć w całej Europie z łatwością można wskazać te meczety, które są rozsadnikami radykalizmu czy punktami kontaktowymi Al-Kaidy i Państwa Islamskiego, nikt w Londynie, Berlinie czy Wiedniu nie zdecydował się jeszcze na ich likwidację. Tymczasem stosunkowo często restrykcje spotykają imamów związanych z tureckim Diyanet, Dyrektoriatem ds. Religijnych, które jest połączeniem ministerstwa z episkopatem. To w jego gestii pozostaje kontrola organizacji takich jak austriackie stowarzyszenie ATIB, które odpowiadało za zamknięte świątynie.
Półoficjalnie przesłanką do likwidacji meczetów w Austrii był incydent sprzed kilku miesięcy, kiedy okazało się, że poubierane w tureckie mundury dzieci odgrywały w jednym z meczetów sceny z bitwy o Gallipoli – największej bitwy I wojny światowej na Bliskim Wschodzie, ostatecznie przegranej przez państwa ententy. Nieoficjalnie wiadomo, że decyzja Wiednia miała być prztyczkiem dla Ankary: odkąd Erdoğan otwarcie idzie z Zachodem na noże, podległe mu struktury w diasporze tureckiej coraz częściej są obiektem restrykcji. Sądząc po reakcjach tureckiego rządu, ciosy są bolesne. Ale też przynoszą korzyści: uderzenia w struktury religijne, z których korzysta turecka diaspora, łatwo zaprezentować w ojczyźnie jako uderzenia w Turcję i w wiarę, co tylko mobilizuje wahający się elektorat.
Co nie zmienia sedna sprawy. Atatürk nie zlikwidował islamu, ale wziął go pod pełną kontrolę – w gruncie rzeczy jako pierwszy muzułmański przywódca w pełni podporządkował sobie struktury duchownych, a narzędziem kontroli stał się Diyanet oraz imam hatip. Choć nad Bosforem od półtorej dekady kwitną stowarzyszenia i fundacje religijne, to żadna licząca się organizacja tego typu nie funkcjonuje bez nadzoru państwa (z jednym wyjątkiem, o którym za chwilę). Właściwie trudno już nawet mówić o nadzorze. „W ciągu ostatniej dekady Diyanet z instytucji administracyjnej stał się instrumentem realizującym polityczną ideologię grupy rządzącej” – podsumowuje zmiany w Dyrektoriacie Ahmet Erdi Oztürk, politolog z Uniwersytetu w Strasburgu, w swoim obszernym studium na ten temat „Turkey’s Diyanet under AKP rule”.
I ma na poparcie tej tezy mocne przykłady. Gdy w 2012 r. Erdoğan potępił aborcję („pełzający plan, by wymazać Turcję ze światowej sceny”) – kwestię traktowaną w islamie stosunkowo liberalnie – Diyanet pospieszył z oświadczeniem, że „aborcja to morderstwo”. Gdy ówczesny premier gromił feministki, przypominając, że islam dał kobiecie pozycję i zadanie – macierzyństwo, Dyrektoriat uznał, że „feminizm jest niemoralny i wbrew religii”. Gdy w 2008 r. ponad setka osób wyrzuconych z pracy za wstąpienie do związków zawodowych zorganizowała demonstrację przeciw neoliberalnej polityce rządu Erdoğana, Diyanet pospieszył mu z odsieczą. „Spowalnianie pracy, uszkadzanie maszyn, działania prowadzące od utraty zysków grożą robotnikom odpowiedzialnością religijną” – orzekli państwowi duchowni. A gdy w 2016 r. zamachowcy próbowali obalić rząd, imamowie zwoływali wiernych do meczetów. Po wszystkim Diyanet odmówił rodzinom puczystów, którzy zginęli w czasie zajść, muzułmańskich pogrzebów.
Na koniec Dyrektoriat ruszył do walki z ruchem Fethullaha Gülena, który pozostaje jedyną strukturą religijną poza kontrolą władz w Ankarze. Ten sędziwy kaznodzieja stworzył w Turcji i na całym globie półformalne struktury, liczące w sumie nawet ok. 4 mln członków i sympatyków, porównywane czasem do Opus Dei. Güleniści stworzyli nad Bosforem sieć szkół, szpitali, domów opieki czy organizacji charytatywnych, dzięki którym wielu członków lub sympatyków ruchu awansowało na wysokie stanowiska w administracji i wojsku, rozwijało swoje przedsiębiorstwa, robiło kariery. Stowarzyszenie przez dekadę było bliskim sojusznikiem AKP i samego Erdoğana – po czym w 2013 r. alians rozpadł się z niejasnych powodów. Próbę przewrotu trzy lata później Erdoğan przypisał gülenistom. „Żądza władzy tego ruchu szkodzi nie tylko strukturze państwa, ale też islamowi” – sekundował mu Dyrektoriat. W ciągu niecałych dwóch lat od zamachu doliczono się już 160 tys. osób, które za domniemane powiązania z gülenistami aresztowano, a przynajmniej zwolniono z posad.
Ahmet Erdi Oztürk pomija to, że podległe Dyrektoriatowi meczety w Europie i reszcie świata są też propagandową tubą rządu i czynnie uczestniczą w każdej kampanii wyborczej AKP, namawiając wiernych do głosowania na partię rządzącą. Co dodatkowo dodaje decyzji Austriaków wymiaru konfliktu międzypaństwowego. Turcja nie jest islamizowana, to raczej islam jest erdoganizowany.
magazyn okładka 22 czerwca / Dziennik Gazeta Prawna

Atatürk XXI w.

Nikt nie ma już dziś większych wątpliwości, że Erdoğan będzie „Atatürkiem XXI w.”, a w każdym razie najważniejszym tureckim przywódcą od czasów założyciela republiki. Obaj są zresztą do siebie podobni, jeżeli chodzi o zapędy do ręcznego sterowania państwem i kształtowania go pod kątem własnej wizji: quasi-zachodniej i świeckiej w przypadku Mustafy Kemala, konserwatywnej i religijnej w przypadku Erdoğana.
Różnica jest taka, że Atatürk reformował wbrew woli ludu i na potrzeby wielkomiejskich elit. Erdoğan jest gotów złamać kark wielkomiejskim elitom, ale nie zrobi nic wbrew woli ludu. Zapewne obaj skończą też tak samo: pierwszy nie zlaicyzował Turcji w pełni, drugi jej w pełni nie zislamizuje.