Socjaldemokraci zagłosowali za utworzeniem koalicji z chadekami. W przyszłym tygodniu żelazna dama po raz czwarty zostanie kanclerzem.
158 dni minęło od ostatnich wyborów parlamentarnych w Niemczech, które odbyły się 28 września 2017 r. I dopiero wczoraj stało się pewne, że w ich wyniku powstanie nowy rząd. Ponad 300 tys. członków SPD wzięło udział w głosowaniu dotyczącym tego, czy przyjąć umowę koalicyjną wynegocjowaną przez partyjnych liderów, czy też nie dopuścić do przedłużenia rządzącej Niemcami od 2013 r. tzw. wielkiej koalicji. Dwie trzecie członków partii opowiedziało się za przestąpieniem socjaldemokratów do rządu. – W tym tygodniu zdecydujemy o nazwiskach sześciu ministrów, którzy wejdą do rządu. Wiadomo, że będą to trzy kobiety i trzech mężczyzn – zapowiedział na wczorajszej konferencji prasowej Olaf Scholz, pełniący obowiązki szefa ugrupowania, typowany na wicekanclerza i ministra finansów w nowym rządzie.
Choć „za” głosowało więcej członków partii, niż się spodziewano, to jednak aż co trzeci z nich powiedział wspólnej koalicji nie. Najgłośniejszym krytykiem wchodzenia SPD do rządu była młodzieżówka partyjna Jusos. – Jestem rozczarowany tym wynikiem. Ale oczywiście akceptujemy go i teraz postaramy się z tego zrobić najlepsze, co się da – mówił dziennikarzom jej szef Kevin Künert tuż po ogłoszeniu oficjalnych wyników. – SPD jest potrzebna odnowa programowa, musimy się stać bardziej wyraziści. Będziemy patrzeć rządowi na ręce i pilnować tego, by w tej partii i społeczeństwie znowu doszło do politycznych sporów i by partie się od siebie różniły. Chodzi nam o zmianę kultury politycznej – tłumaczył 29-latek.
To pokazuje, że podziały wśród socjaldemokratów są dalekie od zasypania i w partii dalej będą silne tendencje odśrodkowe. Tym bardziej że w sondażu INSA przeprowadzonym na koniec lutego SPD zdobyło zaledwie 15,5 proc. poparcia, czyli 0,5 pkt. proc. mniej niż radykalnie prawicowa Alternative für Deutschland. I choć w kolejnych prognozach to socjaldemokracja ma 2–3 pkt proc. poparcia więcej, to jednak jest to bardzo wyraźny sygnał, że niemieccy wyborcy nie są z niej zadowoleni. Nawet po tym, gdy ta usunęła w cień niedawną gwiazdę partii, byłego wiceszefa europarlamentu Martina Schulza.
Zdaniem wielu Niemców partie głównego nurtu stały się do siebie zbyt podobne. Angela Merkel zręcznie podchwytywała niektóre postulaty SPD i po ich wprowadzeniu przez koalicyjny rząd przedstawiała je jako... swój sukces. Naturalna tendencja, że w koalicjach większy podkrada elektorat mniejszym, była widoczna w ostatnich czterech latach i także ona była jednym z powodów, dlaczego wcześniejsze rozmowy koalicyjne z liberałami z FDP i zielonymi się nie udały.
O ile lewica wciąż dyskutuje o nowych ministrach i jest w wyraźnym kryzysie, o tyle kanclerz Merkel po krytyce, która spadła na nią po rokowaniach koalicyjnych, kiedy to zarzucano jej zbyt duże ustępstwa na rzecz SPD, m.in. oddanie ministerstwa finansów, już tydzień temu przedstawiła sześcioro kandydatów na ministrów w nowym rządzie. Zgodnie z oczekiwaniami jej najbliższy współpracownik Peter Altmaier obejmie tekę ministra gospodarki. Mimo olbrzymich problemów w niemieckiej armii resortem obrony dalej będzie kierować przyjazna Polsce Ursula von der Leyen, a jeden z największych krytyków Merkel, Jens Spahn, zostanie ministrem zdrowia. Co ciekawe, tydzień wcześniej Merkel zapowiedziała, że sekretarzem generalnym CDU zostanie Annegret Kramp-Karrenbauer, która obecnie pełni funkcję premiera kraju Saary. Jasne wskazanie swojej następczyni miało uspokoić nieco nastroje na partyjnych dołach i namaszczenie cieszącej się popularnością działaczki okazało się działaniem skutecznym. Pozycja CDU/CSU w sondażach jest stabilna, oscylując w okolicach 30 proc. głosów. Nawet CSU, notujące ostatnio w sondażach w Bawarii rekordowo złe wyniki, zaczęło zyskiwać większe poparcie, które daje mu nadzieję na samodzielne tworzenie rządu w tym regionie po zaplanowanych na październik wyborach.
Po utworzeniu koalicyjnego rządu CDU/CSU i SPD największą partią opozycyjną w niemieckim parlamencie będzie AfD. To oznacza, że głos prawicowych populistów będzie w Berlinie słyszany jeszcze wyraźniej.
Czego w Polsce można się spodziewać po nowym niemieckim rządzie? Wciąż nie wiadomo, kto zostanie ministrem spraw zagranicznych. To stanowisko według umowy koalicyjnej przypada socjaldemokracji, ale szanse Sigmara Gabriela, obecnego szefa MSZ, na pozostanie na nim są niewielkie.
Niezależnie od tego, kto będzie pełnił tę funkcję, trudno jednak oczekiwać, by niemiecki rząd zmienił zdanie w kluczowej dla nas kwestii budowy gazociągu Nord Stream 2. Podczas niedawnej wizyty premiera Mateusza Morawieckiego w Berlinie obie strony przyznały, że ta sprawa różni Warszawę i Berlin. Niemniej warto zauważyć, że w umowie koalicyjnej poświęcono relacjom z Polską nieco miejsca i można to odczytać jako zaproszenie do nowego otwarcia. Obszarów, w których pojawiają się problemy, jest jednak wiele – m.in. przyjmowanie uchodźców czy zmiany w sądownictwie w Polsce – i nawet mając w pamięci to, że polsko-niemiecka wymiana handlowa w 2017 r. była rekordowa wysoka, nie ma co się spodziewać radykalnego zbliżenia politycznego, gdy w Berlinie – pół roku po wyborach – powstanie w końcu nowy rząd.
463 722członków SPD mogło głosować nad przystąpieniem do koalicji
78,39 proc. wynosiła frekwencja
66,02 proc. opowiedziało się za utworzeniem rządu z CDU/CSU