Konfrontacja wojsk tureckich oraz syryjskich sił rządowych w kantonie Afrin grozi dalszą eskalacją konfliktu.
Turecka armia od ponad miesiąca prowadzi operację wojskową pod nazwą „Gałązka oliwna” w znajdującym się w północnej Syrii dystrykcie Afrin. Jak podkreślają władze w Ankarze, akcja nie jest skierowana przeciwko Kurdom, lecz przeciw Ludowym Jednostkom Samoobrony (YPG) – kurdyjskiej partyzantce. Według Turcji ma ona powiązania z terrorystyczną Partią Pracujących Kurdystanu (PKK). Celem Ankary jest przejęcie kontroli nad tym terytorium lub przynajmniej stworzenie „strefy bezpieczeństwa” wzdłuż swojej granicy. We wtorek jednak pojawiło się zagrożenie dla tych planów – do dystryktu weszły bojówki walczące po stronie syryjskiego prezydenta Baszara al-Asada. To efekt porozumienia, jakie w miniony weekend mieli zawrzeć Kurdowie z reżimem.
Informacja o tym wzbudziła zaniepokojenie w Turcji – co widać było np. po sporym spadku kursu liry oraz cen akcji na giełdzie w Stambule – bo wygląda na to, że operacja nie będzie tak łatwa i szybka, jak zapowiadał prezydent Recep Tayyip Erdogan.
Przeciwko wszystkim
– Takie operacje z zasady trwają dłużej, niż to wynika z propagandowych deklaracji polityków. Afrin to trudny, górzysty teren, armia turecka zaś od początku swego istnienia była głównie armią obronną o stosunkowo niskich zdolnościach ekspedycyjnych. Jak się wydaje, tureckie dowództwo zakładało, że operacja potrwa co najmniej kilka miesięcy. Może być krótsza, jeśli Turcja zamiast przejęcia całego kantonu Afrin ograniczy się w obecnej fazie do stworzenia wzdłuż granicy ok. 30-kilometrowej strefy buforowej oczyszczonej z kurdyjskich bojówek – mówi w rozmowie z DGP Mateusz Chudziak, analityk ds. Turcji z Ośrodka Studiów Wschodnich.
Wprawdzie okazało się, że do Afrinu nie weszła regularna armia syryjska, lecz oddziały partyzantki złożone z najemników walczących dla Asada. Na dodatek szybko zostały one zatrzymane, ale nie można wykluczać scenariusza, że pojawią się tam regularne oddziały wojskowe. Wczoraj rzecznik Erdogana ostrzegł, że grozi to poważnymi konsekwencjami. Ewentualne starcie sił tureckich i syryjskich faktycznie skomplikowałoby sytuację w północnej Syrii, która i tak jest już bardzo zawiła.
Reżim Asada jest wspierany przez Rosję oraz Iran. YPG to ważny sojusznik Stanów Zjednoczonych. Stosunki Rosji z USA są napięte. Z kolei Turcja jest członkiem NATO i aliantem USA, ale jej relacje z Zachodem ostatnio się rozluźniają, za to pogłębia się współpraca z Moskwą. Z punktu widzenia Ankary grozi to sytuacją, w której będzie ona sama przeciwko wszystkim, co zdecydowanie kłóci się z zapowiedziami Erdogana, że będzie to szybka operacja, oraz stawia pod znakiem zapytania realizację zakładanych celów.
Turecka racja stanu
– Ankara jest zdolna do osiągnięcia planu minimum, czyli stworzenia strefy buforowej. Jeżeli chodzi o likwidację kantonu Afrin, Turcja może napotkać większe trudności, bo siły zaangażowane w tę operację są relatywnie małe i w sporej mierze polegają na wspierających je siłach Wolnej Armii Syryjskiej. A Kurdowie mają wysokie morale i otrzymują wzmocnienie, bo syryjski reżim umożliwił przepływ bojowników z innych rejonów kurdyjskich przez kontrolowane przez siebie tereny do Afrinu – mówi Mateusz Chudziak.
W tej sytuacji rodzi się pytanie, czy przedłużająca się operacja wojskowa nie zaszkodzi pozycji Erdogana. Turecki prezydent jest politykiem wywołującym ogromne podziały społeczne, zwłaszcza od kiedy zaczął sięgać po coraz bardziej autorytarne metody sprawowania władzy.
Ekspert OSW nie sądzi jednak, by pozycja Erdogana osłabła. – Prowadzona operacja cieszy się masowym poparciem w społeczeństwie, bez względu na sympatie polityczne postrzegana jest w kategoriach racji stanu. Popierają ją praktycznie wszystkie partie, poza prokurdyjską HDP. Oczywiście różny jest poziom wiary w zapewnienia Erdogana, że operacja pójdzie gładko, ale zdecydowana większość społeczeństwa uważa działalność sił kurdyjskich za południową granicą za realne, wręcz egzystencjalne zagrożenie dla państwa. Erdogan zyskuje na tym na arenie wewnętrznej i nawet przeciąganie się operacji tego nie zmieni – podkreśla Mateusz Chudziak.
Sytuacja zaostrza się także w innym regionie Syrii. W nalotach przeprowadzonych przez syryjskie siły rządowe na znajdujący się pod Damaszkiem dystrykt Ghouta, będący enklawą opozycji, zginęło wczoraj co najmniej 38 osób. Tym samym liczba ofiar śmiertelnych od niedzieli wzrosła tam do 310.