W znanej zapowiedzi Jarosława Kaczyńskiego o tym, że będziemy mieli w Warszawie Budapeszt, niemal wszystko wydaje się na razie sprawdzać. Wszystko, oprócz polskiego odpowiednika Jobbiku. Nad Dunajem nacjonaliści urośli do rangi głównej partii opozycyjnej. Czy w Polsce jest to możliwe? Ostatnio coraz mocniej iskrzy między PiS a częścią prawicowego ludu, który mogą zagospodarować narodowcy.
Dotychczas na prawo od partii rządzącej nie było niczego poważnego. Narodowcy zdawali się łapać wiatr w żagle przy okazji corocznego Marszu Niepodległości, ale w wielkiej polityce nic z tego nie wynikało. Ruch Narodowy wegetował w sondażach na poziomie 1 proc. poparcia. Kilku nacjonalistów trafiło do Sejmu wyłącznie za sprawą pospolitego ruszenia pod wodzą Pawła Kukiza. Arcyprawicowi i arcykatoliccy działacze znaleźli się w jego ramach obok m.in. Piotra Liroya-Marca, oprócz muzyki znanego choćby z postulatów legalizacji marihuany czy produkcji filmu erotycznego. Dobrze pokazuje to przypadkowość całego sukcesu. W ostatnich tygodniach i miesiącach miały jednak miejsce dwa wydarzenia, które mogłyby być zaczątkiem polskiego Jobbiku – silnego ugrupowania rodzimych nacjonalistów.
Dwie miarki się przebrały
Pierwsze z nich to sprawa zakazu hodowli zwierząt futerkowych, który ma zostać wprowadzony z inicjatywy PiS jako pakiet szerszych prozwierzęcych zmian, popieranych przez samego Jarosława Kaczyńskiego. Prace nad nowym prawodawstwem są zaawansowane, poparcie wyrazili prominentni politycy PiS (jak Krzysztof Czabański), a prawicowi dziennikarze Wojciech Mucha i Jacek Liziniewicz przygotowali cykl tekstów o realiach branży futrzarskiej: cierpieniu zwierząt, niszczeniu jakości życia lokalnych społeczności wokół ferm, znikomych wpływach podatkowych z tytułu tej działalności itp.
Spotkało się to z silną krytyką ze strony części środowisk prawicowych. Na Twitterze i Facebooku rozpętała się dyskusja, że takie postulaty to ekoterroryzm i polityczna poprawność. Do gry włączyła się oczywiście branża futrzarska i jej zaplecze PR-owe, a część prawicy mówi słowo w słowo to samo, co hodowcy. Szybko podchwycili temat również narodowcy – Robert Winnicki nazwał pomysł PiS „skrajnym lewactwem”, a on i jego ideowi pobratymcy przedstawiają zakaz jako szkodliwy dla polskich przedsiębiorców, rodzimej gospodarki i miejsc pracy. Wszystkie te opinie brzmią wiarygodnie dla części elektoratu prawicy, a szczególnie jego odłamu aktywnego w internecie i mediach społecznościowych.
Podobno kropla drąży skałę. A to już druga kropla w ostatnim czasie. Pierwszą był tegoroczny Marsz Niepodległości, a raczej jego reperkusje. Prominentni politycy obozu rządzącego – prezydent, premier i szef PiS – potępili hasła wznoszone przez część uczestników, czyli wywody o białej Europie i podobne. Przeciwnicy partii rządzącej przypisują to oburzeniu mediów z krajów Zachodu, które sportretowały Marsz Niepodległości jako wielotysięczny pochód polskich faszystów i odnotowały najbardziej skrajne hasła. Interpretacja prorządowa mówi z kolei, że dla prominentów PiS było tego już za wiele i niejako wrócili do korzeni. Czyli do jagiellońskich wizji Lecha Kaczyńskiego oraz wielokrotnych, choć w ostatnich latach rzadko formułowanych, wypowiedzi prezesa PiS odcinającego się od spuścizny endecji i etnicznego nacjonalizmu.
Obojętne, która z tych interpretacji wydaje się nam bliższa prawdy. Ważne jest co innego: spór ten może, choć oczywiście nie musi, dołożyć – wraz z konfliktem o ochronę zwierząt – brakujące ogniwo do procesu, w ramach którego „mamy w Warszawie Budapeszt”. Do wykrystalizowania się i umocnienia polskiego odpowiednika Jobbiku.
Prawica przeciw prawicy
Ostatnie sondaże nad Dunajem – wybory odbędą się wiosną – dają Fideszowi od 44 do 52 proc. poparcia. Wiceliderem jest Jobbik wskazywany przez 18–23 proc. ankietowanych. Dopiero trzecie miejsce zajmuje Węgierska Partia Socjalistyczna (postkomuniści), popierana przez 8–12 proc. respondentów.
Jobbik już w wyborach z kwietnia 2014 r. uzyskał ponad 20 proc. poparcia i był to trzeci wynik tamtej elekcji. Druga była koalicja o nazwie Összefogás, czyli Jedność – sojusz postkomunistów i kilku ugrupowań liberalnych. Z porozumienia zawiązanego przed wyborami nie zostało zbyt wiele. Nie należy wykluczać, że wspólny wróg ponownie zjednoczy lewicowo-liberalną opozycję, jednak niewątpliwie wiceliderem wśród samodzielnych partii jest ugrupowanie węgierskich nacjonalistów.
Rosnące poparcie ugrupowania Gábora Vony jedną z przyczyn ma w tym, że jest postrzegane jako wiarygodny krytyk poczynań rządu na gruncie tej samej lub podobnej ideologii, do której odwołuje się Fidesz. Jobbik przekonuje, że Viktor Orbán i spółka są zbyt ulegli w tych kwestiach, które rząd Węgier akcentuje najmocniej. Za mało antyimigranccy, za mało antyunijni, za słabo dbający o suwerenność, interesy narodowe, węgierską tożsamość czy rozrzucone poza obecnymi granicami liczne skupiska Węgrów. Ugrupowanie rządzące coraz bardziej staje się zakładnikiem haseł i tendencji, które wprowadziło do debaty publicznej.
Partia Vony przekonuje także, iż Fidesz bliższy jest jakobińskim, a wręcz bolszewickim radykałom niż konserwatywnej prawicy. Tego rodzaju krytyka osiągnęła apogeum wiosną, gdy Vona wziął w obronę samego George’a Sorosa. Fidesz postanowił uderzyć w założony i sponsorowany przez magnata finansowego Uniwersytet Środkowoeuropejski w Budapeszcie, matecznik liberalnych elit węgierskich. Rządowe pomysły wywołały zwyczajowe protesty centrolewicowej opozycji. Nieoczekiwanym głosem w sporze było stanowisko lidera Jobbiku. Oświadczył on, że choć Soros jest dla jego partii symbolem zła i propagowania idei, które ugrupowanie zwalcza, to spór ten powinien się odbywać na czystych i cywilizowanych zasadach. Vona oznajmił, że z wizją liberalnego społeczeństwa otwartego nacjonaliści węgierscy potrafią wygrać na gruncie demokratycznym i w uczciwej batalii, natomiast Fidesz sięga po metody bolszewickie.
Jobbik od pewnego czasu krytykuje centralistyczne, ich zdaniem, zapędy rządu i pochodne tegoż: koncentrację władzy, klientelizm polityczny, opanowywanie kolejnych mediów, intratne dla obu stron związki władzy z biznesem. Przekaz jest prosty: Fidesz to nowa oligarchia, która zajęła miejsce starej, nierzadko bardziej pazerna od tamtej. Węgierski lud został w tej wizji zdradzony przez idących po władzę w jego imieniu.
Na smyczy swoich haseł
PiS może stać się, jak stał się Fidesz, zakładnikiem nastrojów, które partia, a jeszcze bardziej jej szerokie otoczenie polityczne, wypromowali. Chodzi o widoczną, szczególnie w internecie, kulturę licytowania się w ideowym pryncypializmie, niezłomności i prawdziwej, jedynej prawicowości. Im silniejsze i bardziej wpływowe są takie środowiska, tym głośniejsze jest pohukiwanie na wyznawców niedostatecznie ortodoksyjnych.
Obrona praw zwierząt czy krytyka haseł rasistowskich dają asumpt do oskarżeń, że PiS rejteruje. Ulega lewactwu, politycznej poprawności, presji Zachodu. To dość groteskowa wizja, w której cierpienia zwierząt, rasizm itp. mają stanowić sedno prawicowości. Jednak na prawo od głównego nurtu prawicy już pojawiają się w internecie sugestie w rodzaju takich, że rządzący dzisiaj chcą zakazać hodowli zwierząt futerkowych i potępiają wywody o białej Europie, więc kto wie, czy jutro nie zaproszą hord islamistów. Albo podobne. Krzysztof Bosak w reakcji na słowa wiceminister kultury Magdaleny Gawin, krytykującej podczas debaty o antysemityzmie obecność ONR i jego hasła na Marszu Niepodległości, stwierdził: „Te pomówienia w ustach wiceministra kultury to absolutny skandal. Oczywiście do delegalizacji ONR nie ma żadnych podstaw i oni to wiedzą, ale mówią tak, by się przypodobać Żydom i zdystansować od nas, bo się nami brzydzą”.
Wielu komentatorów, szczególnie liberalnych, uważa, że czynnikiem ograniczającym wpływy skrajnej prawicy jest to, iż PiS przejął niektóre jej postulaty w złagodzonej wersji. Częściowo to prawda. Gdyby partia rządząca nie sięgnęła po retorykę antyuchodźczą, to prawdopodobnie większe byłoby poparcie dla kukizowego pospolitego ruszenia i narodowców w jego łonie. Ale przykład Węgier pokazuje, że taka taktyka działa na krótką metę. To samo unaocznia sytuacja we Francji, w której jeszcze dekadę temu prawica mainstreamowa skutecznie ograniczała wpływy Frontu Narodowego dzięki przejęciu jego postulatów, a dzisiaj mimo to właśnie partia Le Pen wyrasta na czołową siłę prawicowo-antyliberalną. Dzieje się tak ze względu na kwestie socjalne.
Narodowcy jako ludowcy
Skrajna prawica największe poparcie osiąga w ostatnich latach tam, gdzie potrafi pozyskać wyborców z klas ludowych – głównych przegranych globalnej gospodarki liberalnej. To ofiary m.in. dezindustrializacji Zachodu, przenoszenia produkcji do Chin i innych współczesnych fabryk świata, destabilizacji i uśmieciowienia rynków pracy w krajach do niedawna oferujących welfare state, cięcia programów socjalnych. Takiemu elektoratowi nie wystarczą hasła dotyczące godności narodowej, retoryka zamykania granic czy straszenie nowinkami obyczajowymi. Są dobre na krótką metę, lecz długofalowo skrajna prawica może zyskać znaczące i stabilne poparcie tylko poprzez zwrot ku oczekiwaniom socjalnobytowym.
Na Węgrzech Jobbik obchodzi Fidesz nie tylko z prawej/konserwatywnej, ale i z lewej strony. Partia Orbána jest w sferze gospodarczej centroprawicowa. Punktowym i uznaniowym posunięciom socjalnym, jak obniżki cen energii czy usług komunalnych, częściowo skierowanym głównie do klasy średniej (pomoc publiczna dla węgierskich frankowiczów), towarzyszą neoliberalne realia. Są to m.in. dość niskie podatki dla firm i dochodowe, wysoka stawka VAT, słaba ochrona pracowników najemnych, niewielka rola związków zawodowych (i dość konfrontacyjny stosunek rządu wobec nich), liczne preferencje dla biznesu i konkurowanie o inwestycje głównie niskimi kosztami pracy, niewysokie i krótkotrwałe zasiłki socjalne połączone z przymuszaniem do podejmowania niskopłatnej pracy w ramach robót publicznych itp. Ugrupowanie Gábora Vony, początkowo eklektyczne gospodarczo, od kilku lat znacznie mocniej akcentuje solidaryzm społeczny i etatyzm, a Fidesz poddaje krytyce za kontynuowanie polityki liberalnej. Właśnie to odpowiada przynajmniej częściowo za rosnące poparcie Jobbiku w uboższych warstwach społecznych i w zmarginalizowanych regionach Węgier.
W Polsce jest odwrotnie. Gdy Centrum Badań nad Uprzedzeniami przeprowadziło w roku 2015 ankietę wśród uczestników flagowej imprezy nacjonalistów, okazało się, że „Gospodarczo Marsz Niepodległości sytuuje się po stronie wolnorynkowej – 75 proc. uczestników to zwolennicy takiego poglądu. Tylko 10 proc. poparło państwo opiekuńcze” – relacjonował wyniki Kamil Fejfer na łamach Oko.Press. W dodatku „Uczestnicy wydarzenia uważali (...), że sytuacja ekonomiczna Polaków w porównaniu z innymi narodami jest gorsza (68,5 proc.)”, a zarazem „uważali, że ich własna sytuacja ekonomiczna jest lepsza niż reszty społeczeństwa (51 proc.). Tylko 19,7 proc. uważa, że ich sytuacja jest gorsza niż innych Polaków”. Nieprzypadkowo zatem polscy nacjonaliści znaleźli się na listach Kukiz’15 – wyraźnie wolnorynkowego. Bo też ugrupowanie to nie jest w głównej mierze populizmem ludowym. Zagospodarowuje ono raczej gniew, lęki i frustracje niższej i pozawielkomiejskiej części klasy średniej. Kukiz jest w tej roli bardziej prawicową, jeśli chodzi o hasła i wizerunek, wersją Janusza Palikota, który przed dekadą pod zupełnie innymi hasłami obyczajowymi zagospodarował podobną grupę wyborców.
To właśnie PiS we wszystkich badaniach – czy to sympatyków, czy deklaracji faktycznych wyborców – reprezentuje w ponadprzeciętnym stopniu klasę ludową: pracowników najemnych sektora prywatnego i niższych szczebli budżetówki, robotników przemysłowych, bezrobotnych, sektor niskopłatnych usług, uboższych rolników i emerytów, mieszkańców Polski B itd. Gdy CBOS przed ostatnimi wyborami zbadał preferencje elektoratów, ich wyniki w przypadku PiS tak zostały streszczone przez PAP: „79 proc. uważa, że znaczna część przedsiębiorstw powinna pozostać własnością państwa. (...) większą wagę przykładają do bezpieczeństwa zatrudnienia i ochrony istniejących miejsc pracy (46 proc.) niż do elastyczności rynku pracy (32 proc.). 73 proc. opowiada się za progresją w podatku od dochodów osobistych. 85 proc. oczekuje od państwa pełnienia funkcji opiekuńczych”. Były to najwyższe odsetki pośród elektoratów wszystkich partii.
Elektorat urojony
PiS blokuje rozwój silnego ugrupowania narodowców nie tylko dlatego, że kradnie im część haseł tożsamościowych, z dziedziny polityki historycznej czy antyimigranckich. Polska skrajna prawica odwołuje się do elektoratu, który prawie nie istnieje.
Prowadzone przez niemal całą historię III RP badania postaw społeczno-politycznych wskazują na dominację dwóch głównych grup. Pierwsza jest stosunkowo konserwatywna (a przynajmniej niezbyt progresywna) obyczajowo, ponadprzeciętnie religijna (a przynajmniej nie niechętna Kościołowi), przywiązana do wartości patriotycznych. Jednocześnie popiera rozwinięty system socjalny, ochronę pracowników, silną rolę państwa w gospodarce. Druga grupa to osoby o poglądach tolerancyjnych i nowoczesnych, a zarazem wierzące w wolny rynek, niechętne podatkom i transferom socjalnym. Te dwie grupy obejmują większość społeczeństwa, wspólnie stanowiąc nawet 75 proc. dorosłych Polaków i Polek. Wyjaśnia to niewielkie poparcie dla skrajnej prawicy zarazem ksenofobiczno-konserwatywnej, jak i wolnorynkowej. Podobnie zresztą rzecz ma się z lewicą, która chciałaby naśladować w Polsce zachodnie odpowiedniki tej opcji, czyli łączyć program konsekwentnie prosocjalno-etatystyczny z silnie akcentowanym liberalizmem obyczajowym.
Mimo wspomnianych przykładów pęknięcia w łonie prawicy, nie zanosi się na to, żeby powstało w Polsce silne ugrupowanie nacjonalistyczne. Na razie dla większości wyborców konserwatywnych 500+, obniżka wieku emerytalnego, „Mieszkanie plus”, stopniowe odśmieciowienie rynku pracy i ustawowe podwyższenie stawek na umowach-zleceniach są bardziej przekonujące przy urnie niż kult wyklętych i niechęć do nowinek obyczajowych w sojuszu z wychwalaniem wolnego rynku. Bo wśród prawicowego ludu znacznie więcej jest pracowników najemnych niż przedsiębiorców.

Jeśli obawiamy się pochodu skrajnej prawicy, to w tym momencie możemy raczej spać spokojnie. Ona sama jest swoim największym wrogiem, sięgając po hasła liberalne w sferze gospodarczej. A najlepszym saperem na tym polu minowym jest właśnie PiS. Nie dlatego, że kradnie nacjonalistom antykomunizm, pomstowanie na gejów i gender czy retorykę antyuchodźczą. Dlatego, że konserwatyzm i patriotyzm łączy z polityką socjalną zakrojoną najszerzej w dziejach III RP. Partia portretowana przez swoich przeciwników jako faszyści rozbraja tendencje skrajnie prawicowe o wiele sprawniej, niż robili to antyfaszyści liberalni gospodarczo.