W reformie wymiaru sprawiedliwości nie chodziło o jego naprawę. Sanacji marzyła się własna kasta sędziów, którzy od razu wiedzieliby, co i jak sądzić.
MAGAZYN DGP / Dziennik Gazeta Prawna
Dwaj doktorzy prawa: Andrzej Duda i Jarosław Kaczyński oraz magister Zbigniew Ziobro zabrali się za naprawę wymiaru sprawiedliwości. Przy czym sprowadza się ona do wymiany kadr. Nadal w całym zamieszaniu jest sporo niewiadomych. Jednak jeśli obóz władzy zachowa jednolitość oraz wygra kolejne wybory parlamentarne, to cała reszta wydaje się już bardzo prosta. Ludziom Piłsudskiego, by reedukować sędziów, nawracając ich na postawy prorządowe, acz wówczas nazywano je „propaństwowymi”, potrzeba było kilku lat. Co więcej, nie wymagało to ani nadmiernej brutalności, ani też zbyt wielkiego wysiłku.
Gniew obywateli
„Jakie są przyczyny wrzenia umysłów, w jakim znajduje się nasze społeczeństwo?” – pytał mec. Stanisław Paciorkowski na łamach miesięcznika „Droga” w kwietniu 1929 r. Przecież, dowodził, „produkcja nasza wzrasta i eksport zwiększa się i sytuacja finansowa nigdy jeszcze nie była tak pomyślna jak teraz”. Po czym dopowiadał: „Krzywdy i niesprawiedliwość są przyczyną niechęci, z których składa się brak zaufania do państwa”. Sanacyjne pismo „Droga”, redagowane przez czołowego ideologa obozu piłsudczykowskiego Adama Skwarczyńskiego, od dawna prowadziło kampanię na rzecz naprawy wymiaru sprawiedliwości w II RP. Jednak dopiero po trzech latach dzierżenia rządów przez Józefa Piłsudskiego zabrano się za to na poważnie. „Oprócz 444 prawodawców – suwerenów (posłów – red.) mamy około 3000 suwerenów sędziów” – podkreślał mecenas Paciorkowski. Wskazując, kto jest winien temu, że obywatele przestają ufać państwu.
Jednak gdy pisał te słowa, owo państwo już dobierało się do skóry „kaście suwerenów”, czym zajmował się najbardziej zaufany z prawników Marszałka Stanisław Car. To jemu Piłsudski zlecił nadzorowanie Aleksandra Meysztowicza, przedstawiciela środowisk ziemiańskich, któremu oddano tekę ministra sprawiedliwości. Także Car przygotowywał projekt nowej konstytucji, skrojonej na miarę legendy Piłsudskiego. To on dbał na co dzień, żeby tak interpretować obowiązującą ustawę zasadniczą, by wszelkie zmiany prawne następowały po myśli rządu. Wrogowie z tej racji nadali mu przezwisko – przekręcające nieco tytuł dzierżony przez Romanowów – „Jego Interpretatorskoje Wieliczestwo”. Zaś Cat-Mackiewicz pisał o Carze, iż „był to umysł elastyczny, szeroki, bystry”, dodając jednak, że „był nihilistą, dekadentem, schyłkowcem prawnym”. Nihilizm nie przeszkadzał jednak w dokładnym postrzeganiu sedna sprawy. Sanacja, chcąc radykalnie zmieniać II RP, bez oglądania się na zdanie opozycji, musiała pozyskać sędziów. Tak, aby ferując wyroki, zawsze mieli na uwadze to, czego mógłby chcieć Piłsudski lub – szerzej mówiąc – władze państwowe.
Rzecz na pierwszy rzut oka nie przedstawiała się prosto. Konstytucja marcowa mówiła, że „sędziowie są w sprawowaniu swego urzędu sędziowskiego niezawiśli i podlegają ustawom. Orzeczenia sądowe nie mogą być zmienione ani przez władzę ustawodawczą, ani wykonawczą”. Jednak był też art. 78, który wprawdzie stanowił, że sędziów przenieść na inne miejsce urzędowania lub usunąć z urzędu można „mocą orzeczenia sądowego”, lecz jednocześnie zostawiał małą furtkę. „Przepis ten nie dotyczy wypadku, gdy przeniesienie sędziego na inne miejsce lub w stan spoczynku jest wywołane zmianą w organizacji sądu, postawioną w drodze ustawy” – głosił. Dla „Interpretatorskoj Wieliczestwosti” nie stanowiło problemu, aby małą furtkę zamienić w otwartą bramę.
Bo liczy się charakter
„Człowiek trwożliwy lub słabego charakteru nie zachowa niezawisłości, będzie ulegał rozmaitym względom i wpływom, mimo przepisów prawnych obwarowujących tę niezawisłość. Przepisy te bowiem chronią niezawisłość tylko przed cięższymi »próbami«, które zdolne są pracę sędziowską utrudniać i zatruwać. Stąd wypływa waga doboru sędziów” – ogłosił pod koniec 1928 r. na swych łamach branżowy „Głos Prawa”. Zdanie, że najważniejszy jest dobór kadr, w pełni podzielał Stanisław Car. Jednak kłopot obozu sanacyjnego polegał na tym, że w środowisku sędziowskim przeważali konserwatyści o poglądach endeckich lub chadeckich, uważający sanację za niebezpiecznych lewaków. Zaś do osoby Piłsudskiego nie odczuwali oni większej estymy.
Zaplanowana przez Cara reforma miała przynieść szybką wymianę kadry na młodszą, mocniej związaną z obozem władzy. Przy czym zamierzano pozbywać się jedynie otwartych wrogów, dając każdemu szansę przyłączenia się do „nurtu propaństwowego”. Służyć temu miało prawo o ustroju sądów powszechnych, prawdziwy majstersztyk interpretatorski wymyślony przez Stanisława Cara. Gwarantowało ono sędziom niezawisłość, a jednocześnie dawało możność przeniesienia w inne miejsce służbowe lub w stan spoczynku. Dzięki ustawie prezydent otrzymał uprawnienie dowolnego zmieniania kształtu okręgów sądowych oraz lokalizacji siedzib sądów, zaś minister sprawiedliwości mógł dowolnie tworzyć stałe wydziały zamiejscowe sądów okręgowych. Chcąc pozbyć się niewygodnego sędziego, władza zarządzała zmianę organizacyjną, a potem jej ofiarę przenosiła do odległej miejscowości na Kresach. Gdy środowisko sędziowskie i opozycja parlamentarna podniosły protest, stanowisko rządu najlepiej wyrażał jeden z ogólników tłumaczący, czemu nowe prawo w żaden sposób nie narusza niezawisłości sądów. „Niezawisłość obywatela-sędziego musi tkwić w jego duszy. Człowiek o charakterze słabym będzie ulegać różnym wpływom, mimo iż ustawa gwarantuje mu niezawisłość” – wyjaśniała władza.
Stanisław Car został nowym ministrem sprawiedliwości tuż przed Bożym Narodzeniem 1928 r. Już przedtem miał swoje porachunki z Sądem Najwyższym. Rok wcześniej sędziowie zrobili wszystko, żeby zablokować nominację Cara na Generalnego Komisarza Wyborczego. Ostatecznie dzięki kruczkom prawnym, wbrew stanowisku SN, zaufany prawnik Marszałka został komisarzem. Potem dzięki manipulacjom prowadzącym do unieważniania wielu list wyborczych z powodów proceduralnych urwał partiom opozycyjnym 300 tys. głosów. Tak BBWR w 1928 r. zdecydowanie wygrał wybory parlamentarne. A dzięki temu przyszła pora na Sąd Najwyższy. Mianowicie, wchodzące w życie z początkiem 1929 r. prawo o ustroju sądów powszechnych zmieniało strukturę sądownictwa. Minister sprawiedliwości dostał więc czasowo do ręki prerogatywę swobodnego przenoszenia sędziów bez ich zgody do innego sądu lub w stan spoczynku – zgodnie z pomysłem Cara jeszcze sprzed objęcia resortu. W przypadku Sądu Najwyższego miał na to trzy miesiące, sędziów apelacyjnych – rok, a dla sędziów okręgowych i grodzkich nawet dwa lata.
Wyposażony w taką możliwość Stanisław Car natychmiast z niej skorzystał. W stan spoczynku zostali przeniesieni: prezes Sądu Najwyższego Władysław Seyda, prezes Izby Karnej Sądu Najwyższego Aleksander Mogilnicki oraz pięciu innych sędziów. Nim to nastąpiło, całe środowisko zaczęło wysyłać sygnały do rządu, że jest gotowe na daleko idące ustępstwa, byle zaniechano czystki. „TDla sanacji był to sprawdzian z determinacji w realizacji własnych planów. W Ministerstwie Sprawiedliwości uznano więc, że tylko radykalne potraktowanie niechętnych nowym władzom prominentnych sędziów zapewni posłuch wśród niższych urzędników” – pisze w monografii „Sędziowie w II Rzeczypospolitej. Okręgi apelacyjne: krakowski i katowicki” Lech Krzyżanowski. Po takim zamknięciu sprawy Sądu Najwyższego reforma zaczęła nabierać tempa.
Czyszczenie przedpola
Prezes Sądu Apelacyjnego w Katowicach Tadeusz Stark zrobił wiele, aby podpaść władzy. Nie ukrywał tego, że jest chadekiem i niespecjalnie szanuje obóz sanacyjny, a co gorsza od razu wszedł w konflikt z nowym wojewodą śląskim Michałem Grażyńskim. Obaj mieli mocne charaktery i wielkie ego. „W 1928 r. prezes Sądu Apelacyjnego odmówił udziału w mszy żałobnej za poległych żołnierzy, twierdząc, iż w zaproszeniu potraktowano go jak zwykłego urzędnika, nie zaś zwierzchnika trzeciej władzy w województwie, czyli de facto osobę równą pod względem dostojeństwa wojewodzie” – opisuje Lech Krzyżanowski. Grażyński chciał upokorzyć Starka, zsyłając go podczas uroczystości do tylnych rzędów w loży honorowej. Sędzia demonstracyjnie nie przyszedł, co wojewoda sobie zapamiętał. Zmiana ustroju sądów spadła Grażyńskiemu jak z nieba, zrobił więc wszystko, co możliwe, żeby ministerstwo pozbyło się Starka. Wkrótce zbyt niepokornego prezesa sądu apelacyjnego przeniesiono w stan spoczynku. Oficjalnie z powodu nadmiernych zaległości w pracy katowickiego sądu, choć statystycznie nie różniły się one od tych w Warszawie czy Poznaniu. W całym kraju Stanisław Car w stan spoczynku przeniósł sześciu prezesów sądów apelacyjnych, 37 sędziów z sądów okręgowych oraz 52 sędziów z sądów grodzkich. Jak na korporację mającą prawie 3 tys. członków, takie liczby nie prezentowały się szokująco, ale minister nie mógł działać zbyt radykalnie z powodu braku kadr.
Gdy reforma ruszyła, partie opozycyjne w pełni uświadomiły sobie, czym ona grozi. W parlamencie najwięcej posłów miał sanacyjny Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem, lecz nie miał większości. Gdy lewica, ludowcy i prawica na chwilę zawiesili wzajemne animozje, udało im się 4 marca 1929 r. przeforsować nowelizację prawa o sądownictwie powszechnym. Uchylono w niej możność przenoszenia sędziów Sądu Najwyższego i sądów apelacyjnych bez ich zgody w inne miejsce lub w stan spoczynku. Tyle że minister Car zdążył już się uwinąć ze wszystkimi zmianami kadrowymi, jakie zaplanował, i kolejne wcale nie były aż tak pilne. Najważniejszą rzecz stanowiło spacyfikowanie Sądu Najwyższego, aby już nie palił się do orzekania, iż wprowadzane zmiany w prawie są niezgodne z konstytucją. Przez następne miesiące środowiska sędziowskie po cichu szukały kompromisu z władzą, lecz ta czuła się na tyle mocna, iż odpowiadała jedynie propagandowymi atakami prasy prorządowej na „uprzywilejowaną kastę”. Przeprowadzali je prawnicy, tacy jak Stanisław Paciorkowski, a nawet sympatyzujący z sanacją sędziowie. Przez moment pierwsze skrzypce w polityce zaczął grać brat Marszałka Jan Piłsudski, na co dzień sędzia wileńskiego sądu apelacyjnego, a także poseł BBWR. Wielokrotnie na forum parlamentu dowodził, że grupie zawodowej, do której należał, nie dzieje się żadna krzywda, a obowiązujące prawo chroni niezawisłość sądów „pod warunkiem jednak, iż sędzia właściwie zrozumie, jaką funkcje w państwie wykonuje, i stanie się podmiotem wzmacniającym jego potencjał” – opisuje Lech Krzyżanowski.
Marchewka i kij
Oprócz zastraszenia do sukcesywnej reedukacji sędziów przyczyniał się też ustawowy zapis, iż nie wolno im „należeć do stronnictw politycznych ani brać udziału w takich wystąpieniach o charakterze politycznym, które mogłyby osłabić zaufanie do bezstronności sędziego”. Zakaz ten nie dotyczył osób w stanie spoczynku, a także pełniących urząd posła lub senatora. Co na pierwszy rzut oka stanowiło niezwykłą sprzeczność, bo dostanie się do parlamentu wymagało wpierw wciągnięcia na listy wyborcze i wzięcia udziału w kampanii. Jednak był to tylko pozór. Sędzia mający ambicje polityczne, aby bezpiecznie dostać się do świata polityki, musiał po prostu kandydować z listy BBWR. Wówczas nie narażał się na ryzyko bolesnych konsekwencji łamania ustawy. Każdy zdolny karierowicz chwytał w lot tę regułę. Od początku lat 30. władze zaczęły także dbać o to, aby zablokować dostęp do zawodu sędziego kandydatom o skłonności do politykowania. „Świadczyć może o tym choćby utrzymująca się w całym kraju praktyka pozyskiwania wiedzy o ewentualnym zaangażowaniu politycznym kandydata na aplikację sądową. Informacja miejscowego posterunku policji potwierdzająca taką aktywność właściwie przekreślała szanse na przyjęcie do służby sędziowskiej” – podkreśla Lech Krzyżanowski.
Proste metody kija i marchewki dawały w ogólnej skali obiecujące efekty. Jednak kiedy we wrześniu 1930 r. Piłsudski postanowił rozprawić się ze zjednoczoną pod szyldem Centrolewu opozycją, władze jeszcze nie zaufały sędziom. Wszyscy przywódcy stronnictw zostali aresztowani bez nakazu sądowego, co stanowiło ewidentne złamanie obowiązującego prawa. Jednak po stronie rządzących były siła oraz grube mury twierdzy w Brześciu. Tam zatrzymani spędzili dwa miesiące, poniżani, a niektórzy – jak działacze Centrolewu Karol Popiel czy Kazimierz Bagiński – także kilkakrotnie pobici. W tym czasie przygotowano na połowę listopada przyśpieszone wybory parlamentarne. Sędziowie nadzorujący pracę komisji wyborczych mieli prawo unieważniać listy, na które głosowali obywatele, jeśli odkryli jakąś nieprawidłowość. Właściwy dobór osób dawał rządzącym pewność, iż w ostatecznym rachunku partie opozycyjne stracą masę głosów uznanych za nieważne. Czasami bywało, że z powiązaniami politycznymi w parze szły też rodzinne. Funkcję przewodniczącego Okręgowej Komisji Wyborczej w Tarnowie pełnił sędzia Franciszek Parylewicz, szwagier ministra Bronisława Pierackiego, wówczas sekretarza stanu w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Zaraz po zakończeniu głosowania Parylewicz unieważnił 8 tys. głosów oddanych na opozycję, dzięki czemu kandydujący z listy BBWR Pieracki został posłem. Tak wspólnym wysiłkiem rządu i „propaństwowych” przedstawicieli Temidy BBWR odniósł miażdżące zwycięstwo, zbierając oficjalnie 46,7 proc. ważnych głosów. Po tym pokazie siły obóz władzy postanowił powrócić do praworządnych zachowań. Wszystkich polityków uwięzionych w Brześciu 23 listopada 1930 r. przeniesiono do więzień cywilnych. Stamtąd wyszli za kaucją, aby na wolności oczekiwać na zbiorowy proces.
Przygięcie karku
„Wierzyłem zawsze i wierzę, że w Polsce jest sprawiedliwość i prawo, ale nie tylko prawo, ale równe prawo dla wszystkich” – mówił Wincenty Witos podczas procesu, który ruszył w Warszawie 25 października 1931 r. „Dlatego siedząc dziś na ławie oskarżonych, spodziewam się, że wreszcie przyjdą w Polsce takie zmiany, gdy prawo i sprawiedliwość będą pełne, gdy na ławie oskarżonych zasiądą także i ci, którzy nie tylko myśleli, ale i dokonali zamachu” – dodawał były premier. Procesem 11 przywódców Stronnictwa Chłopskiego, PPS, PSL „Wyzwolenie” i PSL „Piast” żyła cała Polska. Twórców koalicji Centrolewu oskarżono, że „wspólnie przygotowywali zamach, którego celem było usunięcie przemocą członków sprawującego w Polsce władzę rządu i zastąpienie ich przez inne osoby, wszakże bez zmiany zasadniczego ustroju państwowego”. Przy tak naciąganym akcie oskarżenia kluczową sprawę stanowił właściwy dobór sędziów. Swoje role zadowalająco odegrali przewodniczący składowi Klemens Hermanowski oraz Jan Rykaczewski. Natomiast sędzia Stanisław Leszczyński ciągle podważał głos oskarżenia. Wreszcie złożył zdanie odrębne, optując za uniewinnieniem wszystkich oskarżonych. Jednak jego dwaj koledzy nie ulegli ani presji opinii publicznej, ani prasy, która w swej większości opisywała proces jako wielką farsę. Uniewinniony został jedynie działacz Stronnictwa Chłopskiego Adolf Sawicki. Natomiast reszcie wymierzono kary 8 lat więzienia, jednak natychmiast je zredukowano. Ostatecznie Wincenty Witos miał odsiedzieć 1,5 roku, Kazimierz Bagiński 2 lata. Pozostali od 2,5 do 3 lat. To, co wyprawiała władza, wznieciło burzę wśród ludzi związanych z systemem sprawiedliwości. Warszawski oddział Koła Prawników Polskich wystosował nawet apel, podpisany przez 59 członków, o postawienie przed sądem koleżeńskim Stanisława Cara i nowego ministra sprawiedliwości Czesława Michałowskiego, nadal należących do Koła. W odpowiedzi władze rozwiązały stowarzyszenie, ale też dostrzegły, iż prawnicy podnoszą głowy. Aby je przygiąć, w 1932 r. ponownie znowelizowano prawo o ustroju sądów powszechnych. Ujednolicono w nim przepis, iż wszystkich sędziów mianował prezydent na wniosek ministra sprawiedliwości. Acz istotniejsze było to, że – jak stanowiła ustawa – w okresie od 27 sierpnia do 31 października 1932 r. minister Michałowski mógł przeprowadzać zmiany kadrowe w sądach bez jakichkolwiek ograniczeń. Z czego też skwapliwie skorzystał.
Nic skuteczniej nie dyscyplinowało sędziego od wizji Kresów. Przeniesienie do Pińska stanowiło dotkliwą karę, szczególnie dla młodych, ambitnych osób z palestry. Pińsk i tak mógł uchodzić za metropolię w porównaniu z leżącym na Polesiu Dawidgródkiem. Dlatego tam właśnie trafił w 1932 r. wyjątkowo przez władzę nielubiany sędzia Jan Brodacki, były poseł Stronnictwa Ludowego. W tym samym czasie także inne maleńkie miejscowości na Kresach wzbogaciły się o wysokiej jakości kadrę sędziowską, przesiedloną z kluczowych metropolii. Zesłani sędziowie mogli nadal orzekać, jak chcieli, więc minister sprawiedliwości chwalił się, że wszystko jest zgodne z prawem. Poza możnością przykładnego zdegradowania niepokornych osób znowelizowana ustawa dała ministrowi Michałowskiemu inne narzędzia do dyscyplinowania zbyt niezależnych sędziów. To on powoływał prezesów sądów oraz dwóch, spośród czterech, członków kolegium administracyjnego. Ci więc musieli się liczyć z sugestiami ministra. „Taki system nadzoru administracyjnego sądów sprzyjał wpływaniu na postępowanie sędziów. Umożliwiał na przykład celowe przeciążenie pracą sędziego, dawanie urlopu wypoczynkowego w niedogodnym dla niego okresie, odsuwanie od wyrokowania pod pozorem delegowania do czynności administracyjnych, niedopuszczanie do awansu, gnębienie ustawicznym »wytykaniem« błędów lub upomnieniami itp., a z drugiej strony – faworyzowanie sędziów odpowiadających swoją postawą władzom” – wylicza Małgorzata Materniak-Pawłowska w opracowaniu „Zawód sędziego w Polsce w latach 1918–1939”.
Dzięki awansowi faworytów sanacji samo środowisko coraz ściślej pilnowało właściwych postaw politycznych wśród swych przedstawicieli. Janusz Michalski, sędzia orzekający w Brzeżanach niedaleko Lwowa, trafił tam w 1932 r. z Cieszyna. Minister sprawiedliwości przeniósł go po donosie, iż krytykuje sanacyjne rządy. Michalski faktycznie mógł nie lubić Marszałka, skoro dzień po ogłoszeniu wiadomości o jego śmierci 13 maja 1935 r. słuchał w swoim mieszkaniu skocznej muzyki. Wedle zeznań sąsiadów robił to ostentacyjnie, nastawiając radio na zagraniczne rozgłośnie. Za takie lekceważenie okazywane osobie Piłsudskiego postawiono melomana przed sądem dyscyplinarnym. Wkrótce zapadł wyrok natychmiastowego przeniesienia w stan spoczynku oraz karnego obniżenia emerytury o 20 proc. W wydanym uzasadnieniu sąd dyscyplinarny podkreślał: „Przyjąwszy nawet, iż ogólne przygnębienie nie udzieliło się obwinionemu, to uszanowanie żałobnego nastroju sąsiadów było nakazem chwili – wywołanie zatem kontrastu musi się skwalifikować co najmniej jako brak taktu, wymaganego nawet w życiu prywatnem, w wyższej mierze od sędziego”. Nie dano przy tym wiary tłumaczeniu oskarżonego, iż muzyki słuchał, biorąc w wannie kąpiel, przez co radio nastawił głośniej, a jednocześnie nie mógł zmienić stacji. „Na ostrzejszą jednak kwalifikację zasługuje zarzucone obwinionemu zachowanie się względem śmierci Największego Bohatera Narodowego, uznawanego powszechnie za symbol wolności i potęgi Państwa, po którym zachowanie żałoby zleciły władze przełożone” – odpowiedzieli sędziemu w uzasadnieniu wyroku jego koledzy.
Właściwa sprawiedliwość
„Z czasem szeregi zwolenników sanacji (w palestrze – red.) stawały się coraz liczniejsze, zasilane m.in. przez młodych sędziów i adwokatów. Ci, mając świadomość wzrastających trudności związanych ze znalezieniem zatrudnienia, wstępowali do różnego rodzaju prorządowych organizacji, aby przynależność tą wyeksponować następnie w podaniach o pracę” – opisuje zmiany zachodzące w sądownictwie II RP w latach 30. Lech Krzyżanowski. „W bardzo wielu przypadkach protekcja okazywała się skuteczna, co powiększało jedynie zastęp tych, którzy chcieli z niej skorzystać” – podkreśla. Dziesięć lat wcześniej sanacja szła po władzę pod hasłami wykorzenienia protekcji w wymiarze sprawiedliwości, po czym sama rozwinęła ją na niespotykaną wcześniej skalę. Stanisław Mereczyński, członek Zrzeszenia Aplikantów Sądowych, zanotował: „Bez pracy dla Państwa – Państwo nie da pracy”. Z drugiej strony przeciętnemu obywatelowi fakt podporządkowania sądownictwa tak ściśle prezydentowi i ministrowi sprawiedliwości niekoniecznie musiał przeszkadzać. „Sądy, co widać z wielu dziennikarskich sprawozdań, potrafiły wówczas kontynuować rozprawę nawet w niedzielę albo – gdy było trzeba – słuchać świadków czy mowy obrończej nawet do północy” – podkreśla w książce „Ciemne sprawy międzywojnia” Stanisław Milewski. Gdy sprawa nie trafiała na wokandę dłużej niż dwa miesiące, a wyroku nie wydawano w kilka dni, wszyscy sarkali na przewlekłość postępowania, zaś prezes sądu doznawał ataku palpitacji serca, co owocowało wezwaniem na dywanik podwładnych.
Gorzej, jeśli jakiemuś obywatelowi zachciało się korzystać z wolności słowa. Docent filozofii Stanisław Cywiński pozwolił sobie na łamach „Dziennika Wileńskiego” napisać, iż w swych reportażach Melchior Wańkowicz „zadaje kłam słowom pewnego kabotyna, który mawiał o Polsce, że jest jak obwarzanek, bo tyle warta, co po brzegach, a w środku pustka”. Użycia powiedzenia Piłsudskiego w połączeniu ze słowem „kabotyn” wychwycił anonimowy autor, który napisał na łamach sanacyjnego czasopisma „Naród i Państwo”, że docent Cywiński szarga pamięć Marszałka. Przeczytawszy to, inspektor armii w Wilnie gen. Stefan Dąb-Biernacki posłał swych oficerów z wizytą do mieszkania pechowego felietonisty oraz do redakcji. Redakcję zdemolowano, a docenta pobito dwa razy. Raz w domu, a następnie w redakcji, gdzie przyszedł się poskarżyć, tuż przed tym, jak dotarli tam podwładni generała. Sprawa zrobiła się głośna, więc zajęła się nią prokuratura, aresztując... Cywińskiego. Stanął on przed wileńskim sądem w kwietniu 1938 r. Za lżenie osoby Piłsudskiego sędzia wlepił mu 3 lata, zaś oficerami w ogóle się nie zajął, uznając, iż nie podlegają cywilnej jurysdykcji. Po apelacjach Sąd Najwyższy skrócił Cywińskiemu wyrok do pół roku, wliczając mu w jego poczet 5 miesięcy, które już spędził w areszcie. Wykazując się łagodnością, na jaką osoby uznawane przez rządzących za szkodzące państwu mogły w drugiej połowie lat 30. liczyć coraz rzadziej. Sędziowie bowiem już bezbłędnie wyczuwali, czego się od nich oczekuje, i wiedzieli, że orzekać zawsze warto na korzyść władzy.