Wojna polsko-polska trwa. Napięcie narasta i może eskalować do poziomu agresji fizycznej. Lepiej więc poszukać sposobu na to, jak ją zakończyć.
Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna
Dr hab. Małgorzata Bogunia-Borowska socjolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego / Dziennik Gazeta Prawna
Być może to naturalny etap rozwoju polskiego społeczeństwa po okresie potransformacyjnej budowy demokratycznego państwa prawa i pozycji, zwłaszcza materialnej, poszczególnych obywateli. Wojna polsko-polska wielu jest na rękę, lecz na pewno – jak zauważa Karolina Lewestam (Magazyn DGP z 20 października br.) – nie wszystkim. Ten bowiem głęboki podział na dwa zwalczające się, nieumiejące ze sobą rozmawiać obozy jest niebezpieczny. Bo co ma być dalej? Będziemy udawać, że druga strona nie istnieje? Zaczniemy ją faktycznie unicestwiać? Będziemy się nadal tylko werbalnie okładać czy pójdziemy dalej? Czy damy upust naszej narodowej naturze, która każe sięgać po szabelkę, bo nią jakoś łatwiej bronić swoich poglądów? Lepiej nie sprawdzać, jakie są lub mogą być w rzeczywistości odpowiedzi, lecz zadziałać prewencyjnie. Rozpocząć proces rozwiązywania konfliktu, zasypywania największych pęknięć, odbudowy zgody społecznej. Tylko jak?
Rafał Ziemkiewicz, publicysta tygodnika „Do Rzeczy”, zaproponował, by odłożyć spór o imponderabilia na bok, a skupić się na sprawach praktycznych, codziennych, typu sprawne urzędy, sądy, policja („Tezy o wojnie polsko-polskiej i jej wygaszeniu”, Uziemkiewicza.pl). Aby podstawowe pytanie brzmiało „jaka”, a nie „czyja” Polska. Aby nie czynić kwestii tożsamościowych osią sporu, lecz skoncentrować się na budowie np. mostu, zamiast skakać sobie do oczu, czyje imię ów most będzie nosić. Z podobną koncepcją wystąpił Marcin Skrzypek, członek Rady Programowej Kongresu Obywatelskiego i działacz społeczno-kulturalny w Lublinie. Dla niego najlepszym sposobem na skruszenie murów między Polakami jest współpraca na rzecz wspólnego dobra, bo taki cel ciągnie za sobą takie wartości, jak: wolność, równość, dialog czy konsensus, mimo różnych sztandarów politycznych („Jak wygrać wojnę polsko-polską?”, KongresObywatelski.pl).
Z kolei prof. Andrzej Leder, filozof kultury z PAN, wyszedł z ideą budowy wspólnoty politycznej. Ma ona polegać na tym, że strony, które mogą się nienawidzić i nie czuć żadnego innego związku poza wspólnotą losu, uznają, że nie będą się wzajemnie zabijać czy wsadzać do więzień. Są zmuszone istnieć w jednym organizmie politycznym i wystarczy, że zaakceptują ten fakt oraz to, że wszystko inne jest rodzajem pewnego luksusu, zaspokajaniem potrzeb czy preferencji poszczególnych grup, które jednak nigdy nie będą obejmowały całości społeczeństwa (wywiad dla Magazynu Świątecznego „Gazety Wyborczej” z 23 grudnia 2016 r.).
Czy ten koncept ma szanse realizacji? Zapytałam o to przedstawicieli świata nauki. I o ich własne recepty na społeczną zgodę narodową. Każda jest inna. Da się je jednak sprowadzić do wspólnego mianownika: działania na rzecz wspólnego dobra. I to jest pozytywna informacja przy pesymistycznej postawie wobec wspólnoty politycznej. Bo osób tak myślących jest zapewne więcej, zatem jest nadzieja na koniec wojny polsko-polskiej albo przynajmniej na jej ucywilizowanie.
Nowy prezydent: rozjemca i arbiter
Nie ma szans na budowanie wspólnoty politycznej. Tak jak nie da się cofnąć procesu podziału społeczeństwa. Teraz trzeba jedynie dążyć do zahamowania jego dalszego pogłębiania. Na razie ma on charakter słowny i nie dochodzi do rękoczynów (poza aktami samospalenia). Jednak zagrożenie wejścia na poziom fizycznej agresji istnieje i trzeba mu przeciwdziałać. Mogłaby pomóc wymiana klasy politycznej, ale ona nie da się wymienić, a Polacy nie dojrzeli do tego, by przy urnach wyborczych tego dokonać. Pozostaje zatem umiar w obozie pro- oraz antypisowskim. W jego utrzymaniu dużą rolę do odegrania ma Kościół katolicki, który u obu stron w mniejszym lub większym stopniu cieszy się zaufaniem i autorytetem. Jest to także powinność poszczególnych środowisk społecznych, które się jeszcze nie rozpadły na dwie połowy, np. środowisko akademickie, do którego należę, a które – mimo różnicy w poglądach – wciąż ocenia prace doktorskie, a nie postawę i opinie kandydata na doktora. Oby tak właśnie zostało.
Przed nami czwórbój wyborczy. Zacięta walka dwóch obozów. Bój między paradygmatami liberalnym i konserwatywnym, co nie jest zjawiskiem wyjątkowym w Polsce, lecz występuje w wielu krajach. Starcie, które powoduje fragmentaryzację społeczeństwa. Najważniejsze, aby różnice między frakcjami nie szły za daleko. Nie posunęły się do założeń, jakie mają partia rządząca i opozycja, że w wyborach odniosą totalne zwycięstwo, wskutek czego druga strona zniknie. Tak się nie stanie. Od zatrzymywania takich zakusów jest przecież konstytucja, która określa ramy i granice dla społeczeństwa i państwa. Podważanie jej znaczenia jest niebezpieczne. Tak jak spór wokół Trybunału Konstytucyjnego, który doprowadził do utraty pozycji i jego nieuznawania przez część społeczeństwa. Gdyby takie działania były kontynuowane przez którąkolwiek partię polityczną w innych obszarach działalności państwa, mogłyby przynieść skutki w postaci np. ignorowania wyroków sądów albo decyzji organów państwowych. Z tego powodu ważny jest prezydent, bo to on jest strażnikiem konstytucji. Ważny jest też ze względu na ogromną pracę, jaką ma do wykonania: posklejanie społeczeństwa. Nie wykona jej Andrzej Duda. Choć on próbuje łagodzić konflikty i hamować rewolucyjne pomysły Prawa i Sprawiedliwości, nie potrafi zbudować zaufania opozycji z uwagi na niefortunne działania w pierwszym okresie pełnienia funkcji, zwłaszcza w sprawie TK. Raczej nie uda mu się wyjść z tej roli. Dlatego to zadanie stanie przed tym, kto wygra kolejny wyścig do fotela prezydenckiego. Liczę, że mimo złej polskiej tradycji prezydentów partyjnych (pomijając Lecha Wałęsę) pojawi się taka głowa państwa, która będzie się umiała uwolnić od opcji politycznej, z jakiej się wywodzi, i stać się najpierw rozjemcą, a potem arbitrem (strony będą uznawać jej rozstrzygnięcia).
Potrzeba wspólnego celu
Polskie społeczeństwo znajduje się obecnie w fazie krystalizacji poglądów po blisko 30 latach budowania kapitału materialnego. Ludzie coraz śmielej wyrażają swoje opinie. Uczą się mieć zdanie w różnych kwestiach, co przed transformacją ustrojową było ryzykowne.
Myśleć w kategoriach abstrakcyjnych, w tym politycznych, ekonomicznych czy symbolicznych. Bronić swojego stanowiska, które często ma charakter bardzo jednoznaczny, zwłaszcza w kwestii preferencji politycznych. Po wielopartyjności lat 90. ubiegłego wieku dziś – podobnie jak w USA i większości krajów zachodniej Europy – mamy właściwie system dwupartyjny. I generalnie Polaków skupionych w dwóch grupach. Czy to jest stan charakterystyczny dla dojrzałego społeczeństwa, czy wciąż rozwijającego się? Patrząc na stare demokracje, w których zasadniczo wszystko jest podzielone na dwa obozy: od społeczeństwa przez partie po media, można powiedzieć, że doszliśmy właśnie do pewnej normalności.
Propozycja Andrzeja Ledera jest ciekawa, ale nie sądzę, aby realne było wdrożenie wspólnoty politycznej. Gdyby na nią spojrzeć z perspektywy teorii Niklasa Luhmanna o systemach autopoietycznych (system autopoietyczny powiela się lub reformuje przez rekonstrukcję samego siebie w reakcji na bodźce zmieniającego się środowiska, Luhmann na potrzeby nauk społecznych zaadaptował pojęcie używane w biologii – red.), należałoby przyjąć, że nasza klasa polityczna sama z siebie się przebuduje. Wytworzy nowe reguły współpracy. Moim zdaniem nie jest do tego zdolna z powodu partykularnych interesów poszczególnych partii oraz zbyt dużych różnic światopoglądowych. Może w takim razie wymienić elity? Dlaczego nie, skoro takie zjawisko występuje regularnie, opisane przez Vilfreda Pareto jako krążenie elit. Nigdy nie ma jednak pewności, że nowe elity będą lepsze od starych, choć nie można tego wykluczyć. Poza tym niedawno odbył się taki proces wymiany. Kolejny nastąpi raczej później niż wcześniej.
Żyjemy w czasach rozchwianych systemów aksjonormatywnych (opartych na wartościach i normach właściwych dla określonej kultury – red.). Relatywizm powoduje, że spora część społeczeństwa poszukuje jednoznacznych kierunkowskazów. Pragnie świata, który rozumie. Stąd również biorą się pytania o podstawowe wartości, tożsamość, sens życia. Odbudowa systemów aksjonormatywnych jest zawsze długotrwała i czasochłonna. Niezbędny jest jednak powrót do etyki słowa, szacunku, wzajemności, uwagi dla drugiego człowieka. Moralność musi być fundamentem dobrego życia. Gdzie widzę szansę na zjednoczenie polskiego społeczeństwa? Jedynie we wspólnym celu. Wspólnym zadaniu. Popatrzmy na sport: gdy na boisko wychodzi polska reprezentacja, wszyscy, bez względu na poglądy i różnice, kibicujemy Biało-Czerwonym. Popatrzmy na muzykę: gdy podczas Konkursu Chopinowskiego gra Polak, kibicujemy mu razem. Gdyby się dało znaleźć taką właśnie nadrzędną wartość, mogłaby ona pogodzić nas wszystkich. Potrzebna nam więc idea, pod którą wszyscy mogliby się podpisać bez względu na przekonania i różnice. Potrzebujemy celu, który byłby na tyle uniwersalny, abyśmy chcieli przy nim razem pracować. Abyśmy czuli jego sens i go nie kwestionowali.
Metody ucieczki
Ogromna liczba Polaków identyfikuje się z Polską, ale ta identyfikacja jest bardzo różnorodna dla poszczególnych grup. Każda z nich ma odmienne spojrzenie na historię, inaczej widzi przyszłość. Nigdy zresztą Polacy nie potrafili się w tych sprawach dogadać, a kiedy politycy wyostrzyli spór w tych obszarach, to podziały się jeszcze bardziej pogłębiły. Kim jesteśmy? Czym się wyróżniamy? Jaki powinniśmy mieć stosunek do Unii Europejskiej? To pytania, na które padają skrajnie różne odpowiedzi. Nie ma i nie może być jednej wspólnoty politycznej. Kategoria takiej wspólnoty to kategoria obywatelskości. To jednak zbyt mało. Potrzeba zupełnie nowej postawy, która Polaków połączy. Najlepiej w kontekście integracji europejskiej. Są tacy, którzy mówią, że są Polakami i Europejczykami, ale to nie jest większość. Większość nie myśli o sobie jak o obywatelach Europy. Proszę sobie wyobrazić człowieka, który przyjeżdża z Kalifornii i przedstawia się jako Kalifornijczyk. Taka rzecz się nie zdarzy. On powie o sobie: jestem Amerykaninem, mieszkam w Kalifornii. Który Europejczyk zaprezentuje się: jestem Europejczykiem, mieszkam w Niemczech, Francji czy w Polsce? Niewielu. Unia Europejska ma bowiem problem ze swoją tożsamością. Nie umie stworzyć wspólnego języka, którego mogłaby użyć do namówienia obywateli poszczególnych państw członkowskich, w tym Polaków, aby przede wszystkim mówili o sobie jako o Europejczykach. To mrzonka. Ze względów historycznych i potrzeb narodowościowych.
Polacy stosują skuteczną metodę radzenia sobie z ideologicznymi pęknięciami. Tolerują konflikty w przestrzeni publicznej, która je wyostrza. Kłócą się na odległość, w mediach tradycyjnych i społecznościowych. Jednak w pracy i w domu rzadko poruszają sporne tematy polityczne czy światopoglądowe. Dla psychicznej obrony. Dla tej samej obrony przestają odwiedzać strony internetowe, które przekraczają ich poziom tolerancji dla ataków osób o przeciwstawnych zapatrywaniach na świat i życie. Rezygnują z oglądania programów publicystycznych. Ograniczają liczbę znajomych lub ich wymieniają. Stają się gruboskórni. Po prostu uciekają. Ze wszystkim się można oswoić, do wszystkiego przyzwyczaić, ale człowiek nie może żyć emocjami, które nie dotyczą jego osobiście.
Będzie rewolucja
Jest sławna, zwłaszcza w czasach komunizmu, książka Karla Poppera „Społeczeństwo otwarte i jego wrogowie”, której nie lubię, bo zawiera nieprawdziwe, prymitywne i upraszczające teorie. Jednak dwa społeczeństwa: otwarte i zamknięte, o których pisał ten austriacki filozof, dziś funkcjonują i w Polsce, i wielu innych krajach świata. Społeczeństwo otwarte nie wie, jaka ma być przyszłość, ale szuka rozwiązań, słucha innych, stara się zrozumieć odmienne punkty widzenia, jest skłonne do debaty i kompromisów. Społeczeństwo zamknięte postępuje odwrotnie. Obu tych światów nie da się pogodzić. Jeśli więc będziemy je sami utrzymywać, kolejne lata nie jawią się w jasnych barwach.
Jest jednak pewien sposób, aby doprowadzić do połączenia niestykających się dziś obozów. Ma taki mankament, że trzeba będzie na niego długo czekać. Chodzi o to, że podobnie jak Jadwiga Staniszkis uważam, że PiS musi wreszcie osłabnąć, a jego oferta przestanie mieć dominującą pozycję. Ile to zajmie? Może rok, może siedem lat, a może więcej. Zależy od kontrpropozycji sił opozycyjnych, która dziś jest za słaba na demagogów i populistów. Albo od potknięcia obecnej partii rządzącej, które otworzyłoby społeczeństwo zamknięte na dyskusję i argumenty (np. ograniczenie dostępu do internetu na pewno zaktywizowałoby całą młodzież i nie tylko ją). Potrzebny jest taki impuls, który doprowadzi do swoistej rewolucji społecznej. Rewolucji oddolnej, a nie inspirowanej przez polityków. Rewolucji, która będzie początkiem bądź wynikiem osłabienia obecnej władzy. Nie wiadomo, kiedy to nastąpi, ale gdy wreszcie przyjdzie, oba społeczeństwa będą gotowe do wysłuchania się nawzajem. Wówczas zgodziłbym się z Andrzejem Lederem, że może powstać jedna wspólnota polityczna. Może zostać zawarta nowa umowa społeczna, która pozwoli wyłonić suwerena tak rozumianego, jak definiował go angielski filozof Thomas Hobbes. Suwerena pilnującego wykonywania tej umowy w interesie wszystkich jej stron, a nie pouczającego obywateli, jak mają żyć, i wiedzącego lepiej, co jest dla nich dobre. Słowem, potrzebny będzie rząd, który będzie kontrolował uczciwość poszczególnych uczestników gry społecznej w zmienionym ustroju, do czego na pewno dojdzie. Bezkrwawo albo krwawo.