Własne państwo jest jak powietrze. Gdy zaczyna się psuć, od razu każdy to odczuje. A kiedy brak go jakiemuś narodowi, wówczas ten walczy o nie do ostatniego tchu.
Z polskiej perspektywy katalońskie starania o niepodległość przypominają farsę. Wszystko dlatego, że nad Wisłą kolejne pokolenia przez stulecia były przyzwyczajane do myśli, iż o własne państwo trzeba się bić. Jego zdobycie wymagało rzucenia „na stos” życia setek tysięcy młodych ludzi. „O ileż mąk, ileż cierpienia/O ileż krwi, przelanych łez/Pomimo to nie ma zwątpienia/Dodawał sił wędrówki kres...” – śpiewali legioniści Piłsudskiego. Tymczasem w słonecznej Hiszpanii cała ofiara sprowadziła się do jednodniowego referendum, gdy zwolennicy niepodległości urządzili sobie zabawę w chowanie urn do głosowania przed funkcjonariuszami Guardia Civil. Ów spektakl nie stał się groteską za sprawą brutalności przysłanych przez Madryt policjantów. Kilkuset pobitych ludzi nadało mu posmak heroizmu, jednak do prawdziwych realiów walki o własne państwo jeszcze bardzo daleko. Nawet jeśli aresztowani ministrowie rządu katalońskiej autonomii oraz jej prezydent Carles Puigdemont rzeczywiście trafią na wiele lat za kraty, to potrzeba czasu i cierpień, by stali się prawdziwymi bohaterami walki za sprawę. A bez legendarnych przywódców, takich jakimi w polskim wydaniu byli choćby Kościuszko, Poniatowski, Piłsudski, jest ona wręcz nie do pomyślenia.
Oprócz postaci zdolnych pociągnąć za sobą masy, potrzeba jeszcze licznych idealistów gotowych oddać życie za niepodległość. Należy wykształcić wspólną pamięć historyczną, nawet jeśli jest zbudowana z legend. Trzeba wreszcie przekonać społeczeństwo, że własne państwo warte jest każdej ofiary. Katalończycy mogliby się nad Wisłą sporo nauczyć, bo receptę, jak budować ruch niepodległościowy, akurat Polacy mają najwyraźniej zakodowaną w genach. Nigdy nie stawiali pytania, po co im własne państwo, ponieważ było oczywiste, że powinno istnieć. Jednak dziś Europa przeciera oczy ze zdumienia, bo po kilku dekadach życia w pewności, iż państwa narodowe nieuchronnie odchodzą w przeszłość, dzieje się coś zupełnie odwrotnego. Niewielka nacja, żyjąca w dobrobycie, ciesząc się pełnią swobód demokratycznych oraz autonomią, której tradycje własnej państwowości są mocno wątpliwe, chce niepodległości. Na razie domaga się jej jakieś 43 proc. obywateli. Oni poszli głosować, a reszta najwyraźniej się waha. Jednak rząd w Madrycie zrobił już wiele, żeby pchnąć większość na drogę irredenty. Bo współczesne czasy może i różnią się znacznie od wcześniejszych epok, lecz chęć posiadania swojej państwowości jest dla każdej, czującej swą odrębność, wspólnoty jednym z najbardziej pierwotnych instynktów. Natomiast wiara, iż da się go stłumić, to tylko powracająca co jakiś czas fantasmagoria.
Urok walki o wolność
Gdyby bezkrytycznie traktować współczesną historiografię, to chęć walki o niepodległość własnego państwa jest pochodną procesu formowania się narodów w XIX wieku. Nacjonalizm, stając się spoiwem nowoczesnych państw narodowych, okazał się również atrakcyjną ideą dla społeczności, które państwowości nie posiadały. W przypadkach niektórych nacji, jak Słowacy, Estończycy czy Ukraińcy trudno w ogóle doszukać się w ich historii momentu, kiedy można by przed rokiem 1918 mówić o jakiejkolwiek niepodległości. W teorii wykorzenienie dziewiętnastowiecznego nacjonalizmu powinno przynieść zanik w społeczeństwach tęsknoty za własnym państwem. Przez ostatnie dekady, podążając za tą ideą, budowano Unię Europejską. Po czym przydarzyła się Katalonia, a w kolejce czeka kilka innych regionów, gdzie marzenia o politycznej suwerenności nigdy nie wygasły, o czym mogą poświadczyć Baskowie, Walonowie, Flamandowie czy Korsykanie. Fakt, że zamieszkują kraje Unii Europejskiej i na co dzień mogą się cieszyć pełnią swobód obywatelskich, zupełnie nie tłumi poczucia narodowej odrębności. Łatwo też zgadnąć, jak bardzo by się ono nasiliło, gdyby zaczęto je systematycznie zwalczać. Własne państwo kojarzy się bowiem nieodmiennie z ojczystą odmianą wolności. Obywatele mogą rządzić się wedle własnych zasad, przewodzą im ich samodzielnie wybrani przywódcy, są u siebie, w swoim kraju. A co najważniejsze, obcy nie mogą ich do niczego przymusić.
Siła mitu jest ogromna. Potrzebują go nawet najpotężniejsze nacje. Kto nie wierzy, powinien pójść w Londynie nad brzeg Tamizy i popatrzeć na statuę królowej Boadicei (Budyki), pędzącej rydwanem wraz z córkami w stronę gmachu brytyjskiego parlamentu. Jej pomnik stanął tam w 1902 r., kiedy w siłę rosła II Rzesza, a wyspiarze po raz pierwszy od czasów napoleońskich zaczęli bać się inwazji z kontynentu. Legendarna Boadicea symbolizowała ducha walki Albionu i tego, że nie odda swej niepodległości żadnemu najeźdźcy. Cały kłopot Anglików polegał na tym, że jak najbardziej słusznie uznawali się za spadkobierców Normanów Wilhelma Zdobywcy. Ci zaś 900 lat wcześniej ujarzmili Wyspy Brytyjskie, dokonując inwazji z kontynentu. A co gorsza, nikt ich potem nie okupował. Mit walki o niepodległość musiano więc zaczerpnąć aż z czasów starożytnych. Za to był on perfekcyjny, ponieważ posiadał wszelkie niezbędne cechy heroicznego eposu.
Gdy Imperium Rzymskie zmusiło do uległości królestwa znajdujące się na wyspach brytyjskich, natychmiast rozpoczęło kolonialną eksploatację podbitych terenów, brutalnie pacyfikując wszelki opór, przejmując ziemie miejscowych ludów i zakładając na nich kolonie dla osadników z Italii. Pozbawionych własnych państw Celtów wyzyskiwano na różne sposoby. Wreszcie w roku 60 n.e. Neron nakazał likwidację resztek niezależności celtyckich królestw, mimo iż wcześniej obiecał im ograniczoną autonomię. Wedle opisu rzymskiego historyka Tacyta prokurator Decianus Catus wraz z kohortą legionistów wkroczył do pałacu królowej Icenów. „Budykę chłostą sponiewierano, a córki nierządem zhańbiono” – zapisał w „Dziejach” Tacyt. Podobny los spotkał jej poddanych. „Najznakomitszych z Icenów, jak gdyby Rzymianie cały obszar w darze otrzymali, z dziedzicznych dóbr wyzuto” – dodawał. Na koniec okupanci najechali na leżącą u wybrzeży Walii wyspę Mona, świętą dla wszystkich Celtów. Zhańbionej królowej udało się wówczas porwać do walki nie tylko Icenów. Ludy z innych królestw także przyłączyły się do powstania. Zaskoczeni Rzymianie tracili kolejne miejscowości, upokorzenie było tym większe, że przegrywali z wojskiem, którym dowodziła kobieta.
Zwycięzcy powstańcy w końcu zdobyli Londinium (dzisiejszy Londyn), wyrzynając aż 70 tys. Rzymian w odwecie za dwie dekady okupacji. Zdobycie miasta okazało się bardzo złudnym sukcesem. Główne siły rzymskie dopiero wracały z Walii po spacyfikowaniu wyspy Mona. Nad dwoma legionami komendę przejął namiestnik prowincji Swetoniusz Paulinus i znając taktykę wroga zaplanował miejsce bitwy na przesmyku między dwoma gęstymi lasami. Jak się spodziewał, Celtowie przypuścili zmasowaną szarżę na rydwanach, mając przeciw sobie ustawionych w gęstym szyku legionistów. „Za mną, bo inny wybór to jarzmo rzymskie” – miała wykrzyknąć Budyka, prowadząc powstańców do ataku, co zapisał w „Historii Rzymskiej” Kasjusz Dion. Tym razem legioniści nie oddali pola, wygrywając bitwę decydującą o losach rebelii. Wedle Tacyta bohaterska królowa wolała śmierć od niewoli i zaraz po klęsce zażyła truciznę. Kasjusz Dion napisał, iż wyprowadziła z bitwy resztki powstańczej armii, lecz zginęła w jednej z kolejnych potyczek. Tymczasem Rzymianie wymordowali ponad 80 tys. Celtów, ostatecznie podporządkowując sobie w ten sposób Brytanię.
Mistycyzm własnego państwa
Skoro dla Imperium Brytyjskiego, nad którym nigdy nie zachodziło słońce, okazywała się niezbędna pamięć o starożytnej królowej Boadicei, cóż dopiero mówić o innych. Trudno znaleźć nację, która nie czciłaby historycznego momentu walki o własne państwo. Nawet Szwajcarzy mają Wilhelma Tella, który poprowadził w 1307 r. górskie kantony do walki przeciwko cesarzowi. Malutkie, peryferyjne narody zupełnie się w tym nie różnią od potężnych nacji o mocarstwowych ambicjach. Każdego roku, 4 lipca, obywatele Stanów Zjednoczonych fetują Dzień Niepodległości, upamiętniając dzień w 1776 r., w którym członkowie Kongresu Kontynentalnego, reprezentującego 13 brytyjskich kolonii w Ameryce Północnej, podpisali deklarację oznajmiającą, iż postanowili zrzucić jarzmo Londynu. Dokument ułożony przez Thomasa Jeffersona stał się tak ważnym drogowskazem dla niepodległego państwa, że jego aktualności nikt w Stanach Zjednoczonych do dziś nie ośmiela się podważać. „Uważamy za oczywiste następujące prawdy: wszyscy ludzie zostali stworzeni równi i są obdarzeni przez Stwórcę pewnymi niezaprzeczalnymi prawami łącznie z prawem do życia, wolności i dążenia do osiągnięcia szczęścia” – pisał Jefferson, budując mit założycielski Stanów Zjednoczonych jako kraju wolnych ludzi. „Rząd czerpie swą władzę ze zgody rządzonych. Lud ma prawo zmienić go lub usunąć” – dodawał. Siłę temu mitowi dała zwycięska wojna z Wielką Brytanią. Sprawiła ona, iż w oczach kolonistów żołnierze przysłani zza oceanu zmienili się w okrutnego okupanta. Znamienne, że Kongres USA oficjalnie ustanowił dzień 4 lipca świętem państwowym dopiero w 1870 r., kiedy przywracano jedność Stanów Zjednoczonych po krwawej wojnie secesyjnej. Wówczas opowieść o wspólnej walce Amerykanów o własne państwo stała się potrzebna do scalenia narodu jak nigdy wcześniej.
Podobna potrzeba sprawiła, że putinowska Rosja przypomniała sobie o polskich okupantach, którzy w 1612 r. stacjonowali na Kremlu. Fetowany od ponad dekady 4 listopada – Dzień Jedności Narodowej przypomina Rosjanom o tym, iż gdy ich państwo pogrążyło się w zamęcie wielkiej smuty, mogli je bezpowrotnie stracić, co gorsza na rzecz Polaków.
Ale gdy utraci się niepodległość na stulecia, to nawet klęskę można przekuć w potężny mit spajający pokolenia. Dla Serbów przegrana w czerwcu 1389 r. bitwa na Kosowym Polu jest źródłem narodowej dumy. Wprawdzie Turcy ujarzmili ich na prawie pięćset lat, lecz tamtego dnia Serbowie bili się do końca, a na Kosowym Polu życie stracił nawet sułtan Murad I.
Znamienne, że jeśli jakiś naród potrafi zachowywać swą kulturową ciągłość, to upływ czasu nie zaciera pamięci o heroicznym zmaganiach o własne państwo. Dla Żydów jesień roku 66 n.e., choć minęło od niej prawie dwa tysiące lat, nadal ma ogromne znaczenie. Wówczas w Judei wybuchło powstanie przeciw okupującym ją Rzymianom. Już wcześniej ruch oporu utworzony przez zelotów („gorliwców”) organizował skrytobójcze zamachy na rzymskich urzędników i kolaborujących z nimi współziomków. Jednak większość mieszkańców Judei, zwłaszcza tych zamożniejszych, pozostawała lojalna wobec imperium. Z zelotami poradził sobie około roku 60 nowy prokurator Judei Antoniusz Feliks. Udało mu się aresztować kilka tysięcy buntowników, po czym wszystkich nakazał publicznie ukrzyżować. Jego następca Gesjusz Florus zaprzepaścił sukces w walce z podziemiem niepodległościowym, robiąc niemal wszystko, żeby zniechęcić do Rzymu umiarkowanych Izraelitów. Czarę goryczy przelało wspieranie przez prokuratora greckiego osadnictwa w nadmorskich miastach oraz promowanie interesów kupców z Hellady. Dyskryminowani Żydzi dali Gesjuszowi Florusowi sporą łapówkę, licząc na zmianę jego postawy. Prokurator wziął pieniądze, po czym dalej faworyzował Greków. W końcu doszło w Cezarei do walk ulicznych między obu nacjami. Florus nie ukarał Greków, więc Żydzi odmówili płacenia podatków. Wówczas prokurator postanowił pokazać miejscowym, kto ma władzę i nakazał zaległe należności pobrać ze skarbca jerozolimskiej świątyni. Taka profanacja świętego dla każdego Żyda miejsca stała się iskrą, która rozpaliła powstanie. W mieście, zamieszkanym wówczas przez prawie milion ludzi, szczupły garnizon rzymski nie miał szansy opanować sytuacji.
Wkrótce rebelia rozlała się na teren całej Judei. Jej mieszkańcy postanowili walczyć o niepodległość, którą Rzym odebrał im ponad sto lat wcześniej. Powstanie trwało siedem lat i obfitowało w całe mnóstwo heroicznych czynów. Mały naród stawiał zaciekły opór najpotężniejszemu imperium swoich czasów. Armia rzymska oblegała Jerozolimę od maja do września 70 r. Gdy w końcu miasto upadło, dowodzący wojskiem syn cesarza Wespazjana Tytusa rozkazał zrównać je z ziemią. Ale nawet to nie złamało oporu i walki toczono jeszcze trzy lata. Do legendy przeszło oblężenie starej twierdzy Masada bronionej przez zelotów pod dowództwem Eleazara ben Jaira. Kiedy powstanie upadło i dalsza jej obrona straciła sens, wszyscy popełnili samobójstwo, zabiwszy najpierw swoje żony i dzieci. Wkraczający do fortecy Rzymianie zastali jedynie tysiąc zwłok. Wedle spisów ludności, przed rebelią Judeę zamieszkiwało 2,5 mln Izraelitów. Józef Flawiusz wyliczył, że podczas powstania zginęło ponad 1,1 miliona Żydów. Rzymianie zadbali o to, aby resztę rozproszyć po świecie, niwecząc w ten sposób żydowskie marzenia o niepodległości na całe 1900 lat. Paradoksalnie dopiero kolejna rzeź, tym razem w Europie, którą nazwano Holocaustem, nadała marzeniom znów realny kształt. Narodziny niepodległego Izraela w 1948 r. chyba najlepiej świadczą o tym, jak wiele własna państwowość ma wspólnego z mistycyzmem.
Realia szklanego sufitu
„Bo przecież nikt chyba nie zgodzi się umierać za podwyższenie płacy zarobnej o dziesięć groszy! Trzeba dać ludziom cel, godny ofiar! Chcemy Polski niepodległej, abyśmy tam mogli urządzić życie lepsze i sprawiedliwsze dla wszystkich!” – tłumaczył w 1905 r. Józef Piłsudski pisarzowi Wacławowi Sieroszewskiemu. Idea, że sprawiedliwsze i lepsze traktowanie może obywatelom zapewnić jedynie własne państwo, trafnie ujmowała sedno marzeń o nim, komponując się ze snami o wolności i tworzeniu jednolitej wspólnoty narodowej. To odczucie jest rzeczą uniwersalną i niezmienną od tysiącleci. Niezależnie, czy rzecz dotyczyła Celtów królowej Budyki, Żydów walczących z rzymskimi legionami czy amerykańskich kolonistów mających dość zwierzchności brytyjskiej korony.
W tym kontekście starania Polaków, aby po rozbiorach Rzeczpospolitej odzyskać swoje państwo, nie były niczym oryginalnym. Raczej zachowywali się w sposób wzorcowy. Zaborcy w mniejszym lub większym stopniu uczynili z nich obywateli drugiej kategorii w swych państwach. Wprawdzie utworzone pod egidą cara Aleksandra Królestwo Polskie posiadało do 1830 r. własną konstytucję i szeroką autonomię, lecz Petersburg notorycznie łamał dane wcześniej obietnice. Galicyjska szlachta cieszyła się pełnią praw, dostępnych poddanym Habsburgów, lecz przyzwolenie na uczestniczenie w rządzeniu Austro-Węgrami otrzymała dopiero w drugiej połowie XIX w. Polacy w Wielkopolsce musieli nieustannie zmagać się z naporem pruskiego osadnictwa, a potem germanizacją i zupełnym zepchnięciem na ekonomiczny margines. Poczucie dojmującej niesprawiedliwości, połączonej z codzienną dyskryminacją, pozostawało niezmienne dla każdego z trzech zaborów. Najzdolniejsze jednostki, chcąc zrobić karierę, musiały stawić czoła temu, że bycie Polakiem czyni wszystko trudniejszym, ponieważ w państwie dominuje obca nacja. Również próby wymuszenia na drodze pokojowej reform, mogących zmniejszyć jawną niesprawiedliwość, przypominały bicie głową w mur. Nawet w sytuacjach, kiedy Polacy wykazywali maksimum dobrej woli.
„Car Aleksander II wjechał po raz pierwszy do Warszawy, stolicy Polski, rozentuzjazmowanej, wspaniale oświetlonej, witany serdecznymi, radosnymi okrzykami przez tysięczne tłumy. Gdziekolwiek się car pokazał, tłumy otaczały jego powóz, biegły za nim, witając go okrzykami radosnymi” – opisywał dzień 22 maja 1856 r. Józef Kajetan Janowski. Późniejszy sekretarz stanu Rządu Narodowego podczas powstania styczniowego widział jak bardzo liczono, że nowy car przywróci Królestwu Polskiemu autonomię, a jego mieszkańcom zapewni sprawiedliwe traktowanie. „Szczęście Polski zależy od jej całkowitego złączenia się z ludem mojego cesarstwa. Żadnych złudzeń, panowie, żadnych złudzeń!” – oznajmił szczerze witającym go ludziom Aleksander II. Siedem lat później wybuchło w Polsce kolejne powstanie. Doświadczenia z czasów zaborów dowodziły jasno, że wiara w pełne równouprawnienie na terenie państwa, które należy do innego narodu, jest złudzeniem. Nawet ciesząca się wyjątkową autonomią Galicja, gdy Austro-Węgrami władał lubiący Polaków cesarz Franciszek Józef, tego nie gwarantowała. Cóż dopiero mówić o zaspokojeniu większych ambicji.
Tymczasem społeczność przekazywała z pokolenia na pokolenie pamięć o czasach, gdy Rzeczpospolita była jednym z największych mocarstw Europy. Idea odzyskania niepodległości musiała więc wracać nieustannie i w każdym pokoleniu. Gdy jedno się starzało, tracąc ochotę do walki, przychodziło następne. Z podobnym uporem od dekad starają się wyszarpać niepodległość Kurdowie, których ziemie znajdują się pod panowaniem: Turcji, Syrii, Iranu i Iraku. Podobnie też ich ofiary idą na marne, dopóki bliskowschodnie mocarstwa są dość silne oraz solidarne, by za każdym razem tłumić kurdyjskie marzenia o własnym państwie. Wystarczyło jednak to, że Irak znalazł się na krawędzi rozpadu po drugiej wojnie w Zatoce Perskiej, a natychmiast na jego północy zaczął wyrastać suwerenny Kurdystan. Co nikogo specjalnie nie zdziwiło.
Odwrotnie niż rosnąca chęć Katalończyków, żeby mieć własne państwo. Jak się w ich przypadku okazuje, tego naturalnego dążenia, czującej swą narodową odrębność społeczności, nie są w stanie stłumić ani dobrobyt, ani równe prawa, ani nawet świadomość ryzyka, iż więcej można stracić, niż zyskać. W takich przypadkach różnice stwarza jedynie stopień determinacji oraz poświęceń, na jakie dana społeczność jest gotowa, żeby osiągnąć stale ten sam cel. Bo w przypadku niepodległości tak naprawdę nie jest ona po coś, lecz stanowi wartość uniwersalną, która nie potrzebuje żadnych uzasadnień.