Historia programu nuklearnego Korei to kronika zapowiedzianej katastrofy. Co gorsza, po ponad dwóch dekadach wzruszania ramionami świat jest bezradny wobec satrapy z Północy
Magazyn DGP 10 września 2017 / Dziennik Gazeta Prawna/Inne
To drugie Auschwitz – tak kilka lat temu światowe media opisywał obóz Hwasong. Rąbka tajemnicy na temat zagubionego głęboko w górach miejsca miał uchylić były strażnik, któremu udało się uciec z Korei Północnej.
– Mieliśmy więźniów politycznych, członków elit, ministrów – opowiadał człowiek ukrywający się pod pseudonimem „Lee”. – Przyjeżdżali z rodzinami, wykarmieni. Ale wkrótce pozbawiano ich wszystkiego. Ich kości zaczynały prześwitywać przez skórę, ubrania wisieć na nich – opisywał. Więźniowie mieszkali w lepiankach, a po kilku tygodniach zaczynali z głodu jeść trawę. Jeśli któryś umierał, jego ciało często zostawało w miejscu, w którym upadł.
Ale 20 tys. więźniów Hwasong – oficjalnie kolonii karnej nr 16 – nie przyjechało tu, by umrzeć. Zwieziono ich do pracy. A ta była przede wszystkim na stokach odległej o dwa kilometry góry Mantapsan. Przez ostatnie pół wieku więźniowie Hwasong drążyli w niej tunele: wyłupali w jej wnętrzu prawdopodobnie kilometry przejść. W tych tunelach Pjongjang detonował testowe ładunki nuklearne: w 2006 r., 2009 r., 2013 r., dwa razy w 2016 r. oraz 3 września 2017 r. W kwietniu tego roku zdjęcia satelitarne potwierdziły, że więźniowie znów zaczęli drążyć górę. Było jasne, że Kim Dzong Un szykuje kolejny test.
Tego ostatniego, szóstego z kolei, obóz Hwasong mógł nie przetrwać. Eksplozja była znacznie potężniejsza od wcześniejszych, według Japończyków – nawet dziesięciokrotnie niż ubiegłoroczne wybuchy. Nie trzeba było nawet naukowców, by to stwierdzić: na gorącej linii południowokoreańskich strażaków odnotowano ponad 30 doniesień o trzęsących się ziemi oraz budynkach – a żaden z wcześniejszych północnokoreańskich testów nie był odczuwalny na Południu. To samo na granicy z Chinami: w mieście Yanji ziemia drżała przez 10 sekund, Chińczycy poczuli też drugi wstrząs – kilka minut później – niewiele słabszy od pierwszego. Ziemia drżała nawet w Australii i Argentynie. Dorzućmy też oficjalne dane: według US Geological Survey pierwszy wstrząs miał siłę 6,3 stopnia w skali Richtera, drugi był niewiele słabszy.
Pjongjang nie pozwolił, by świat długo czekał na wyjaśnienia. Pospieszyły z nimi oficjalne media. „Tylko działania, a nie uprzejme słowa podziałają na nierozważne Stany Zjednoczone – dowodziła gazeta »Rodong Sinmun«. – Jeżeli USA będą prowadzić wrogą politykę wobec Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej i prowadzić z nią ostateczną rozgrywkę, zaprzeczając jej strategicznej pozycji, czeka je tylko nieszczęsny koniec”.
Poprzedzająca test nuklearny ubiegłotygodniowa próba rakiety, która przeleciała nad Japonią, to „wielka demonstracja niezwyciężonej mocy”, dzięki której Korea Północna „wymaże z mapy główne bazy dla agresji, jak tylko wydany zostanie taki rozkaz”. „Jeśli amerykańscy imperialiści sprowokują KRLD, nie będą w stanie uciec przed największą z katastrof. Wystarczy spojrzeć na strategiczną pozycję, nuklearną potęgę dżucze (ideologii samowystarczalności w północnokoreańskim stylu – red.) i jej militarną siłę, a także na trend czasów” – kwitował dziennik.
Gra w policjanta z policjantami
Pierwszy krok do stworzenia własnej bomby Północ uczyniła już w 1962 r. na fali powszechnej militaryzacji kraju, która trwa do dzisiaj. W tej sprawie zwróciła się o wsparcie do ZSRR. Jednak Moskwa stała wtedy w obliczu kryzysu kubańskiego, a na dodatek relacje Nikity Chruszczowa z twórcą północnokoreańskiej satrapii Kim Ir Senem były dalekie od idyllicznych. Towarzysze z Kremla potraktowali petenta z Pjongjangu bardzo chłodno, za co ten odwdzięczył się, organizując huczne obchody urodzin Józefa Stalina. Wkrótce potem pierwszy z Kimów spojrzał w stronę Chin, które przeprowadziły właśnie pierwszy test nuklearny. Ale i tu został zbyty: dobre czasy w relacjach z Mao Zedongiem skończyły się kilka lat wcześniej, a Kim Ir Sen był za Wielkim Murem portretowany jako „uczeń Chruszczowa”. W Pjongjangu traktowano to jako obelgę.
Jednak zręby przyszłego programu nuklearnego stworzyli Rosjanie. Najpierw w latach 50. – kiedy mowa była wyłącznie o energetyce atomowej – zaczęli szkolić pierwszych naukowców i inżynierów z Północy, a pod koniec dekady Moskwa i Pjongjang podpisały oficjalne porozumienie o współpracy, którego owocem był pierwszy reaktor badawczy IRT-2000, stopniowo rozbudowywany w latach 60. i 70. Na przełomie lat 70. i 80. Kim Ir Sen zainicjował poszukiwania i eksploatację rodzimych złóż uranu. W połowie lat 80. kraj podpisał, pod presją Kremla, traktat o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej (NPT), ale przez kolejne siedem lat nie zrobił nic, by umożliwić ekspertom Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej (MAEA) sprawdzenie, czy rzeczywiście prowadzone są tam wyłącznie prace badawczo-naukowe.
W tym samym czasie w Jongbjon, prawie 100 km na północ od Pjongjangu, został stworzony tajemniczy kompleks badawczy. „Po co budować reaktor nuklearny o zastosowaniu cywilnym bez instalacji odprowadzającej wyprodukowaną energię; reaktor na ciężką wodę bez towarzyszącego reaktora komercyjnego? Dlaczego kompleks budynków obejmuje też obiekt służący do przetwarzania tego samego typu, jaki służy do produkowania przydatnego w bombach plutonu? (...) Logiczne wyjaśnienie było takie: albo Koreańczycy próbowali robić bomby atomowe, albo chcieli, żeby ich antagoniści myśleli, że je robią” – pisze w monumentalnej książce o satrapii Kimów „Under the Loving Care of The Fatherly Leader” Bradley K. Martin, reporter „The Asian Wall Street Journal” i „Newsweeka”.
Stary, dwubiegunowy porządek świata właśnie się rozpadał i proces ten nie ominął Korei Północnej. W 1992 r. Pjongjang musiał w końcu zaakceptować dodatkowe porozumienia towarzyszące NPT – i wpuścić inspektorów MAEA. Tych spotykały na miejscu same przeszkody: próbki plutonu, które im pokazano – z liczącego rzekomo 100 g zapasu – nie odpowiadały specyfikacji. Nie zgadzała się liczba ośrodków i zakres prowadzonych w nich prac. „Skromny eksperyment” okazał się serią eksperymentów, w tym przynajmniej jedną – niewielką, wręcz laboratoryjną – eksplozją. Inspektorzy, którzy chcieli zobaczyć składowisko odpadów nuklearnych, zostali zawiezieni w kompletnie inne miejsce – jak wytknęli to gospodarzom, ci wpadli we wściekłość. W siedzibie agencji w Wiedniu zapadła w końcu decyzja, że do Korei Północnej pojedzie delegacja wyższych rangą urzędników.
„Kiedy 4 grudnia przybyłem do Pjongjangu, byłem szczęśliwy, że w ogóle udało nam się bezpiecznie wylądować – wspominał po latach Mohamed el-Baradei, późniejszy szef agencji i laureat Pokojowej Nagrody Nobla. – Razem z moimi współpracownikami podróżowałem z Pekinu do Phenianu północnokoreańskimi liniami Air Koryo, bardzo wysłużonym samolotem produkcji radzieckiej. Zanim wystartowaliśmy, nie umknęło mojej uwadze, że pilot sprawdził ciśnienie w kołach podwozia, kopiąc w opony” – dodawał. Inspektorzy przemknęli przez opustoszałe miasto do podobno nieziemsko wyziębionego hotelu z barem ograniczającym się do wydawania makaronu ze skrawkami mięsa oraz kiszonej kapusty kimchi. Gospodarze zabrali wysłanników MAEA do opery na przedstawienie poświęcone zbrodniom Amerykanów w Korei i, z ociąganiem, zorganizowali kilka spotkań. „Postępowali zgodnie z taktyką dobry policjant – zły policjant. Niektórzy z nich oskarżali nas, że jesteśmy amerykańskimi agentami, a kiedy ostro reagowałem na te oszczerstwa, mamrotali pod nosem przeprosiny. Inni stosowali łagodniejsze podejście, ale kiedy nic nie mogli w ten sposób ugrać, inicjatywę znowu przejmowali źli koledzy” – snuje swoją opowieść el-Baradei.
100 tys. martwych Amerykanów
Impas trwał ponad rok. W końcu zawarto luźne porozumienie, na mocy którego Pjongjang w zamian za demontaż starego wyposażenia do badań nuklearnych miał otrzymać nowe, dostosowane do cywilnych potrzeb, gwarantujące – przynajmniej teoretycznie – pewien okres spokoju, gdyż na dostosowanie sprzętu do potrzeb militarnych potrzeba było czasu. A zgodnie z duchem ówczesnych dziejów, które wyrażał „Koniec historii” Francisa Fukuyamy liczono, że do tego czasu dyktatura imploduje.
Ale zanim doszło do realizacji porozumienia, Półwysep Koreański otarł się o wojnę – i było do niej znacznie bliżej niż dziś. W 1993 r., stojąc na tzw. moście bez powrotu łączącym Północ z Południem, prezydent USA Bill Clinton powiedział, że jeżeli Pjongjang kiedykolwiek sięgnie po arsenał nuklearny, dla Koreańczyków z Północy będzie to „koniec kraju, jaki znają”. Kilka miesięcy później odpowiedział mu delegat Północy Park Yong-su na spotkaniu z negocjatorami z Południa. – Seul nie jest daleko stąd. Jeśli wybuchnie wojna, miasto zostanie obrócone w morze ognia – skwitował. I prace nad bombą trwały.
W połowie czerwca następnego roku na półwyspie powszechnie spodziewano się wojny: na Południu trwały ćwiczenia obrony cywilnej, zaś na Północy ewakuowano duże miasta, rozlokowując w nich armię. W Waszyngtonie trwały narady – Clinton od miesięcy był pod presją służb wywiadowczych, które donosiły o 70–80 próbach, wówczas jeszcze eksperymentach, nuklearnych. CIA twierdziła, że Pjongjang może mieć jedną albo dwie głowice nuklearne. Doradcy Białego Domu proponowali szybkie wzmocnienie amerykańskich sił na Półwyspie, z przewiezieniem tam pocisków jądrowych włącznie, i ewakuację wszystkich amerykańskich cywilów z Południa.
O dziwo, największe opory przed konfrontacją w Azji miał Pentagon. „Gen. Gary Luck, były dowódca amerykańskich sił w Korei, szacował, że konsekwencją wojny na półwyspie będzie milion zabitych oraz straty materialne dla USA rzędu 100 mld dol. plus dodatkowy bilion wskutek szkód gospodarczych i zniszczonych biznesów – pisze amerykański analityk Jasper Becker w pracy »Rogue Regime. Kim Jong Il and the Looming Threat of North Korea«. – Pentagon ostrzegł, że wojna może doprowadzić do śmierci i poranienia 52 tys. Amerykanów tylko w ciągu pierwszych 90 dni. W trakcie dłuższego konfliktu zabitych może zostać 80–100 tys. obywateli USA”.
Rachunek strat przeważył, tym bardziej że z misją pojednawczą – ale jako osoba prywatna – pojechał do Pjongjangu były prezydent USA Jimmy Carter. Efektem jego wizyty było uspokojenie nastrojów i zapowiedź międzykoreańskiego szczytu pokojowego zaplanowanego na lipiec 1994 r.
Gdyby wierzyć wrażeniom osób, które wówczas obserwowały sytuację na Północy, Kim Ir Sen był skłonny położyć kres programowi nuklearnemu – należał jeszcze do generacji, dla której bomba była kosztowną i niepotrzebną ekstrawagancją. Tyle że zaledwie dwa tygodnie przed zaplanowanym na lipiec szczytem Kim Ir Sen zmarł. A jego syn i następca, Kim Dzong Il, miał być nastawiony do świata o wiele bardziej wojowniczo. Skończyło się na porozumieniu z 1993 r., które obu stronom miało kupić trochę czasu.
Pjongjang bardzo go potrzebował, bo poddani dynastii Kimów zaczynali już jeść trawę: pierwsze symptomy nadchodzącej klęski głodu (apogeum miało przypaść na 1997 r.) były już widoczne. Ale choć azjatycka satrapia była skrajnie biedna, to miała jeden hit eksportowy – były nim rakiety średniego zasięgu Nodong oraz ich międzykontynentalne siostry – Taepodong. Rakiety te latały na poligonach Iranu, Libii i Egiptu. Ale najważniejszym klientem miał się stać Pakistan. A ściślej – jego czołowy naukowiec Abdul Kadir Khan.
Rakiety barterem
– Jeśli podczas wizyty w Chinach wybierze się pani premier do Korei Północnej, byłoby bardzo miło, gdyby zapytała pani o tę sprawę nuklearną – tak Khan miał zaczepić szefową pakistańskiego rządu Benazir Bhutto przed jej wyjazdem do Pekinu. Bhutto, która już raz straciła władzę wskutek interwencji wojskowych, skamieniała. Z jednej strony nie ufała Khanowi, kilka lat wcześniej zablokowała nawet jego awans, z drugiej wiedziała, że ambitny naukowiec – nazywany „ojcem pakistańskiego programu atomowego” – stał się pupilkiem mundurowych. – Jaką nuklearną sprawę? – zapytała. Khan wyjaśnił: Pjongjang zaproponował barter – technologia rakietowa w zamian za nuklearne know-how. – Musimy dostać tę technologię, skoro możemy, nawet jeśli jej nigdy nie użyjemy – naciskał.
I tak też się stało: Bhutto poleciała z Pekinu do Pjongjangu, gdzie władze na jej powitanie spędziły mimo mrozu wielotysięczny „radosny” tłum. Wracając – jak piszą Douglas Frantz i Catherine Collins, autorzy książki „The Nuclear Jihadist”, będącej zapisem śledztwa w sprawie kontaktów Khana – wywoziła z Korei kilka dysków komputerowych zawierających dokumentację rakiet Nodong. Których największym atutem było to, że były dostosowane do przenoszenia głowic jądrowych.
Wkrótce wymiana doświadczeń rozkręciła się na całego: w jedną stronę szły plany i części do rakiet, w drugą jeździły sprzęt i dokumentacja potrzebne do wzbogacania uranu. „Służby wywiadowcze wytropiły dostawy z Pakistanu, często realizowane na pokładach pasażerskich samolotów Pakistan International Airlines, czasem też na pokładach maszyn wojskowych” – piszą Frantz i Collins. Ta współpraca trwała nieprzerwanie do 11 września, kiedy to po zamach na WTC prezydent USA George W. Bush zaliczył Północ do swojej „osi zła”, zaś jego administracja skłoniła MAEA do działania. Ale efektem tych zabiegów był unik: Pjongjang obiecał porzucenie nuklearnych ambicji w zamian za cywilną technologię jądrową. Inspektorzy MAEA musieli mieć déja vu.
Jeżeli mieli, Baradei na ten temat milczy. Ale w jego opowieści o dyplomatycznym tańcu w negocjacjach z dyktaturą czuć nutę rezygnacji. „Podczas kolejnego impasu w rozmowach Północ ogłosiła, że przeprowadzi swoją pierwszą próbę nuklearną – wspomina. – Sześć dni później, 9 października 2006 r., Pjongjang dotrzymał słowa. Wybuch był stosunkowo niewielki; słychać było głosy wątpiące w efektywność tej technologii. Niemniej jednak bezsporny był jeden ponury fakt. Oto kolejny kraj – odizolowany, wynędzniały, tkwiący w obsesyjnym poczuciu zagrożenia ze strony USA, ale zdecydowany za wszelką cenę stawiać opór – właśnie dołączył do elitarnego klubu państw posiadających broń nuklearną”.
Wiarygodność na miarę siły eksplozji
Prawie tydzień po ostatniej detonacji wciąż nie wszyscy wierzą, że była to bomba wodorowa: najpotężniejszy spośród ładunków nuklearnych. Najmłodszy z Kimów – Kim Dzong Un – już od 2015 r. przekonywał, że Korea Północna ma tego typu ładunki, ale mało kto wierzył w te słowa.
Pierwszy z dwóch przeprowadzonych w 2016 r. testów, jakoby również przy użyciu ładunku wodorowego, był – zdaniem analityków – zbyt słaby jak na bombę H. – Zakładamy, że Koreańczycy próbowali detonować zwykłą atomówkę wzbogaconą odrobiną wodoru, izotopem o nazwie tryt – mówił Joseph Cirincione, ekspert ds. bezpieczeństwa i dyrektor firmy Ploughshares Fund. Drugi test z ubiegłego roku przeprowadzono prawdopodobnie przy pomocy „zwykłej” bomby atomowej. Tym razem optymistów nie ma zbyt wielu. – Nie mam wątpliwości. Koreańczycy mają broń termonuklearną – przekonuje James Acton, fizyk i dyrektor Programu Polityki Nuklearnej w Carnegie Endowment for International Peace.
Optymiści próbują przekonywać, że jedyne dowody na potwierdzenie tego, że Kim Dzong Un ma broń termojądrową, to jego zdjęcia w fabryce (ujawnione w ubiegłym roku) oraz te, które północnokoreańskie media pokazały po ostatnim teście: gdzie lider stoi obok głowicy (a przynajmniej jej makiety). Eksperci, którzy próbowali coś wywnioskować z tych fotografii, doszli do mało pocieszającego wniosku – wygląda to tak jak w laboratoriach przy rzeczywistych urządzeniach jądrowych.
Nawet jeżeli obecne wrzenie i pogróżki na linii Pjonjang – Waszyngton ostatecznie rozejdą się po kościach, świat zostanie z kilkoma ważnymi pytaniami: skąd się wzięło termojądrowe know-how w państwie Kima? Jak potraktować najświeższą potęgę nuklearną świata, zwłaszcza gdy cieszy się ona – mimo oficjalnych potępień – dyskretną ochroną Państwa Środka? Jak zapobiec temu, by Korea nie zaczęła handlować wodorowym know-how z innymi światowymi pariasami? Przez niemal trzy ostatnie dekady Korea była egzotyczną, absurdalną i brutalną satrapią – groźną jednak niemal wyłącznie dla własnych obywateli, ewentualnie sąsiadów. Teraz stała się zagrożeniem dla całego globu.