Tegoroczne powodzie w południowej Azji zabiły już ponad 1 200 osób. Około 40 mln straciło dach nad głową, pola uprawne i zwierzęta. Mimo że powodzie powtarzają się każdego roku, władze nie są na nie przygotowane. Zdani sami na siebie, ludzie organizują pomoc.

We wtorek, 29 sierpnia, doktor Deepak Amrapurkar wracał do domu. W okolicach mostu Elphinstone znany lekarz Szpitala Bombajskiego na widok zalanej ulicy wysiadł z samochodu. Zdecydował, że szybciej dostanie się do domu piechotą. To przecież było tylko 10 minut spaceru. Dwa dni później jego ciało znaleziono na portowym wybrzeżu.

Świadkowie mówią, że machali w stronę mężczyzny, który szedł w stronę otwartego włazu studzienki burzowej. Robiło się już ciemno i brnąc w monsunowym deszczu nie widział nieoznaczonego włazu. Policja bada teraz, kto zostawił właz otwarty - czy był to nieodpowiedzialny pracownik miasta lub raczej osoba z tej okolicy. Ktoś, kto na widok szybko przybierającej wody postanowił otworzyć właz. W 2005 roku powódź w stanie Maharasztra, gdzie znajduje się Bombaj, zabiła ponad tysiąc osób.

Największe od 12 lat opady deszczu zablokowały finansową stolicę Indii. Życie straciło 14 osób. „Jak zawsze w czasie kryzysu wychodzi duch tego miasta. Ludzie pomagają zupełnie obcym osobom” - mówi PAP Sarita Ramamurthy, która od dziecka mieszka w Bombaju. Opowiada, że ludzie oferowali nieznajomym nocleg i rozdawano jedzenie. „Lecz jak zwykle deszcz zaskoczył władze” - dodaje.

W czwartek w dzielnicy Bhendi Bazaar runął 117-letni budynek. Służby ratunkowe podejrzewają, że jego fundamenty naruszyła powódź. „Znowu studzienki burzowe były zapchane, jak zwykle zaraz stanęły pociągi kolejki miejskiej, a ludziom powiedziano, że mają zostawić samochody i szukać innej drogi powrotu do domu” - opowiada Sarita, dodając, że urzędnicy i politycy powinni wreszcie wziąć odpowiedzialność za bezpieczeństwo miasta.

W północnych Indiach, południowym Nepalu oraz Bangladeszu od ponad półtora miesiąca pada intensywny deszcz i wylewają rzeki. Powodzie pochłonęły już ponad 1 200 ofiar. Szacuje się, że 40 mln ludzi musiało uciekać z domów, straciło plony i zwierzęta.

„Co roku nasza rzeka wylewa i niszczy okoliczne wioski. Co roku rząd przysyła nam paczki z pomocą. Mamy tego dosyć” - mówi PAP Dev Yadav z nepalskiej wioski Tilathi w dystrykcie Saptari, położonej na granicy z Indiami. Yadav tłumaczy, że pobliska rzeka Khado każdego roku wylewa niezależnie od tego, czy monsun jest słaby, czy też intensywnie pada.

W połowie lipca mieszkańcy wioski stracili aż 400 domów i od tego czasu żyją w szałasach pod brezentami. „Nie chcemy pomocy doraźnej, tylko konkretnej. Chcemy, żeby władze wreszcie wybudowały wał przeciwpowodziowy” - podkreśla Yadav.

„Ci biedni ludzie w ramach protestu odmówili przyjęcia doraźnej pomocy! Tak bardzo są zdesperowani” - komentuje dla PAP Anand Mishra, który pochodzi z pobliskiego Rajbiraj i organizuje pomoc dla swojego regionu. „Wiele razy prosili o ten wał. Nie wiem, czy lokalne wybory, pierwsze od 20 lat, coś zmienią. Ale przynajmniej będą mogli kogoś konkretnego naciskać” - dodaje.

„Sytuacja na południu Nepalu jest straszna. Tysiące padłych zwierząt, zburzone domy. Ludzie stracili dosłownie wszystko” - opowiada Mishra. Jest wolontariuszem organizacji Nepal Share, która wchodzi w skład ruchu obywatelskiego pod nazwą Alians na Czas Katastrofy.

„Stworzyliśmy Alians z potrzeby chwili, tak samo jak podczas trzęsienia ziemi. To jest ruch oddolny, który ma pomóc rządowi w jego działaniach” - tłumaczy PAP Sumana Shreshta, koordynatorka ruchu. Podkreśla, że wolontariusze są Nepalczykami, a datki i pomoc rzeczowa również pochodzi od samych Nepalczyków. „Bardzo smutne, że pierwszą reakcją rządu była próba zakazania takich działań” - dodaje.

W połowie sierpnia minister spraw wewnętrznych Janardan Sharma ogłosił, że pomoc może być dystrybuowana tylko poprzez władze, a datki mogą wpływać tylko przez fundusz premiera stworzony podczas trzęsienia ziemi. Zakaz, odebrany jako próba przejęcia pieniędzy przez skorumpowane władze, został natychmiast zaskarżony w Sądzie Najwyższym.

„Ale przecież od samego początku współpracujemy z władzami i wojskiem. Przy zbieraniu informacji i logistyce. Przy tym mamy doświadczenie z czasu trzęsienia ziemi. Nie można zakazać własnym obywatelom solidarności wobec ludzi dotkniętych katastrofą” - podkreśla Shrestha.

Władze prędko wycofały się z zakazu. „Po prawie dwóch miesiącach pracy powoli wygaszamy naszą działalność i wracamy do naszej normalnej pracy i życia. Nie próbujemy zastąpić rządu, ale nie czekamy na jego łaskę i staramy się pomóc w jego działaniach” - mówi.

Również Shatrughan Rai nie czekał na pomoc rządu. Pochodzący z wioski Joki Bujurg w indyjskim Biharze 45-letni Rai stracił dom w powodzi pięć lat wcześniej. Pobliski, źle zaprojektowany wał ma 20 metrów i, jak twierdzą specjaliści, przyczynia się do zalewania wioski.

Ku zaskoczeniu sąsiadów Rai zaczął wtedy usypywać kopiec na swoim kawałku ziemi. Pracował wytrwale dzień po dniu. Przestał odwiedzać sąsiadów podczas świąt, urodzin i wesel. Kiedy kopiec urósł na 15 metrów, Rai postawił w końcu dom.

„Każdego roku rzeka użyźnia pole, które uprawiam. Moja walka była przeciw wysiedleniu przez powódź” - mówił dziennikarzowi specjalistycznego portalu Thirdpole.net, zajmującego się gospodarką wodną w regionie.

Podczas tegorocznej powodzi jego dom był bezpieczny.