Wobec rosnącego napięcia w Azji Wschodniej nałożone po II wojnie światowej restrykcje stają się dla Tokio poważnym problemem.
Kolejne północnokoreańskie próby rakietowe oraz rosnące wydatki Chin na zbrojenia powodują, że rząd Japonii jest coraz bardziej przekonany, iż dotychczasowa polityka bezpieczeństwa – czyli poleganie w tej kwestii na Stanach Zjednoczonych – nie przystaje do okoliczności. Ale zmiana tej sytuacji będzie trudnym i długotrwałym procesem.
Konieczność opracowania nowej strategii bezpieczeństwa przybrała na sile zwłaszcza po tym, jak wybory prezydenckie wygrał Donald Trump. Jeszcze w kampanii wskazywał on na Japonię jako przykład kraju, który traktuje USA jako polisę bezpieczeństwa, nie dając nic w zamian, i groził, że z tym skończy. Wprawdzie Trump mocno upraszczał sytuację, a od czasu objęcia urzędu zmienił stanowisko w różnych sprawach – wczoraj w Tokio wiceprezydent Mike Pence znów zapewniał o trwałości sojuszu amerykańsko-japońskiego. Jednak główny problem, czyli potencjalne zagrożenie ze strony Korei Północnej oraz Chin, pozostał.
– Naszym najsłabszym punktem jest to, że staliśmy się zbyt pacyfistyczni, wciąż przepraszamy za wojnę i przez to nasze siły samoobrony nie są w stanie sprostać zagrożeniu ze strony Chin czy Korei Północnej. Bez sojuszu z USA nie jesteśmy w stanie się obronić – mówi nam Kunihiko Miyake, dyrektor think tanku Canon Institute for Global Studies. Przykładem takiego pacyfistycznego podejścia jest to, że dla wielu Japończyków głównym zadaniem Sił Samoobrony – taką nazwę nosi armia – jest pomoc w razie katastrof naturalnych. To właśnie, a nie chęć walki, jest też motywacją dla tych, którzy chcą w nich służyć.
Polityka bezpieczeństwa Japonii opiera się na dwóch filarach – własnych Siłach Samoobrony (liczą one niecałe 250 tys. osób) oraz traktacie o współpracy obronnej z USA z 1960 r., który zobowiązuje je do obrony Japonii w razie ataku i reguluje status amerykańskich baz (stacjonuje tam ok. 50 tys. żołnierzy). Ale ćwierć miliona żołnierzy to niedużo jak na wschodnią Azję. Chińska armia liczy 2,3 mln osób, północnokoreańska – 1,2 mln, południowokoreańska – 630 tys., a tajwańska – 290 tys. Na dodatek Japonia jest ograniczona konstytucją z 1947 r., w której wyrzekła się wojny i która zabrania jej posiadania sił zbrojnych mogących ją prowadzić (stąd nazwa Siły Samoobrony).
W ostatnich latach rządy w Tokio próbują interpretować ten zapis bardziej elastycznie (stąd udział w międzynarodowych misjach pokojowych i w zbiorowych paktach obronnych), ale muszą też brać pod uwagę, że każde takie działanie budzi reakcję w Chinach, oskarżających Japonię o powrót do militarystycznej polityki, a także nie jest dobrze przyjmowane w społeczeństwie. Pierwszym krokiem do zwiększenia bezpieczeństwa mógłby być wzrost wydatków na obronę. Japonia wydaje na ten cel 41 mld dol. rocznie, co w liczbach bezwzględnych daje jej dziewiąte miejsce na świecie, ale to tylko 1 proc. PKB. Chiny, które roszczą pretensje do kontrolowanych przez Japonię bezludnych wysepek Senkaku/Diaoyu, wydają 215 mld i 1,9 proc. PKB i z roku na rok te liczby rosną.
– Problemem jest nie tyle samo zwiększanie wydatków przez Chiny, ile brak w tym jakiejkolwiek transparentności – mówi Seiichiro Takagi z Japońskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych w Tokio. Premier Shinzo Abe na początku marca nawet ogłosił zerwanie z nieformalną zasadą, by wydatki na obronę nie przekraczały 1 proc. PKB, ale biorąc pod uwagę obiekcje Pekinu, japońskiego społeczeństwa i dług publiczny dochodzący do 230 proc. PKB, na znaczący wzrost w najbliższym czasie nie ma co liczyć. – Musimy zidentyfikować zagrożenie, a następnie znaleźć rozwiązanie i niekoniecznie musi to być zwiększenie wydatków ponad 1 proc. PKB. Raczej trzeba się zastanowić, czy zamiast czołgów na północy przeciw Rosji nie potrzebujemy większej liczby okrętów na południu – mówi Kunihiko Miyake.