Brytyjska premier postanowiła wykorzystać to, że Unia Europejska jeszcze nie jest gotowa do negocjacji, a laburzystowska opozycja w kraju pozostaje rozbita.
Decyzja brytyjskiej premier Theresy May o przeprowadzeniu przedterminowych wyborów w Wielkiej Brytanii jest równie zaskakująca, co racjonalna. Dzięki temu Partia Konserwatywna znacząco zwiększy przewagę, którą ma nad opozycją w Izbie Gmin, a to pozwoli bez problemu przeforsować wszystkie ustawy potrzebne do wystąpienia kraju z Unii Europejskiej.
Spekulacje na temat wcześniejszych wyborów pojawiały się od momentu, gdy w połowie lipca zeszłego roku Theresa May zastąpiła Davida Camerona na stanowisku premiera. Takie rozwiązanie dawałoby jej silniejszy mandat do rządzenia krajem. Jednak ona sama konsekwentnie odrzucała taki scenariusz, zapewniając, że głosowanie odbędzie się dopiero po upływie obecnej kadencji, czyli wiosną 2020 r. Po wyborach w 2010 r. wprowadzono zapis, że kadencja parlamentu trwa pięć lat, a jej skrócenie jest możliwe tylko w przypadku wotum nieufności dla rządu lub poparcia wniosku o wcześniejsze rozwiązanie izby przez dwie trzecie deputowanych.
Głównym argumentem, jaki przedstawiała konserwatywna szefowa rządu, było to, że prowadzenie kampanii wyborczej mogłoby przeszkodzić w mających się wkrótce rozpocząć rozmowach z Brukselą o warunkach brytyjskiego wyjścia z Unii Europejskiej. Co prawda teoretycznie nowe wybory mogłyby być sposobem na zatrzymanie brexitu, ale żaden z dwóch scenariuszy, które by to umożliwiły, nie jest realny politycznie. W nowym parlamencie musiałaby się pojawić wyraźna i zdeterminowana większość prounijna wewnątrz Partii Konserwatywnej lub musieliby je wygrać prounijni Liberalni Demokraci, co im się nigdy w historii nie udało.
Niechętna zmiana decyzji
Wczoraj przed południem Theresa May ogłosiła, że jednak zmieniła zdanie, a wybory odbędą się w czwartek 8 czerwca. – Dopiero niedawno i niechętnie doszłam do tego wniosku. Od kiedy zostałam premierem, mówiłam, że nie będzie wyborów do 2020 r. Ale teraz uważam, że przeprowadzenie wyborów jest jedynym sposobem na zagwarantowanie pewności i stabilności na nadchodzące lata – oświadczyła brytyjska premier. – Jeśli nie przeprowadzimy ich teraz, polityczne gry będą trwać nadal, a negocjacje z Unią Europejską wejdą w najtrudniejszy moment w czasie, gdy zbliżymy się do wyborów w zaplanowanym terminie. Tak więc jedyny moment, w którym możemy je przeprowadzić, to teraz, gdy Unia Europejska uzgadnia swoją pozycję negocjacyjną i zanim zaczną się szczegółowe rozmowy – wyjaśniła.
W tych argumentach jest sporo racji. Pod koniec marca stały przedstawiciel Wielkiej Brytanii przy Wspólnocie przekazał na ręce szefa Rady Europejskiej Donalda Tuska list od Theresy May, w którym formalnie notyfikowała ona zamiar wystąpienia kraju z Unii. Od tego momentu zaczął się liczyć dwuletni okres, w którym negocjacje powinny zostać zakończone. Ale rozmowy jeszcze się nie zaczęły; przywódcy Unii dopiero na specjalnym szczycie pod koniec kwietnia przyjmą wytyczne dla negocjatorów, a później zostaną one jeszcze uszczegółowione. Jak ustalił RMF FM, jutro do Polski przyjedzie główny negocjator brexitu po stronie unijnej, Francuz Michel Barnier, aby porozmawiać o tych wytycznych z Warszawą.
Faktyczne negocjacje miałyby się zacząć dopiero na przełomie maja i czerwca. Jeśli zatem Theresa May i minister do spraw brexitu David Davis, który będzie głównym brytyjskim negocjatorem, chcą mieć silniejszy mandat do rozmów, wybrana data im to zapewni.
Czas popularności
Ale jest też kontekst polityki wewnętrznej. W poprzednich wyborach, w maju 2015 r., konserwatyści dość niespodziewanie uzyskali bezwzględną większość, ale jest ona dość nikła (zdobyli 330 mandatów w 650-osobowej Izbie Gmin). W sondażach mają oni poparcie w okolicach 40–43 proc., podczas gdy pogrążona w wewnętrznych sporach Partia Pracy – około 25 proc., a Partia Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP) i Liberalni Demokraci – po 11–12 proc. Tak dużej i trwałej przewagi konserwatyści nie mieli od szczytowego okresu popularności Margaret Thatcher, czyli od końca lat 80. poprzedniego stulecia.
Przekładając to na mandaty w Izbie Gmin – i pamiętając o większościowym systemie wyborczym, który obowiązuje w Wielkiej Brytanii – oznacza to, że torysi mogą mieć nawet 100 miejsc ponad bezwzględną większość. To dałoby Theresie May duży komfort rządzenia. Zminimalizowałoby też ryzyko, że jakaś ustawa związana z brexitem nie przejdzie przez parlament, i praktycznie wykluczyłoby możliwość wewnątrzpartyjnej rebelii z jakiegoś innego powodu (obecnie zresztą też nie ma takich zagrożeń).
Decydując się na przedterminowe wybory, Theresa May miała też z pewnością w pamięci los ostatniego jak dotychczas laburzystowskiego premiera Gordona Browna. Przejął on władzę z rąk Tony’ego Blaira w 2007 r., w trakcie jego trzeciej kadencji i mimo korzystnych wówczas sondaży nie zdecydował się na to, by potwierdzić swój mandat w powszechnym głosowaniu. Rok później zaczął się światowy kryzys, który w pierwszej fazie mocno uderzył w Wielką Brytanię, i Brownowi pozostało jedynie dokończyć tamtą kadencję. W kolejnych wyborach laburzyści wyraźnie przegrali i musieli oddać władzę.
Jest też jeden bardziej dalekosiężny argument na rzecz przyspieszenia wyborów. W normalnym terminie odbyłyby się one w maju 2020 r., czyli kilkanaście miesięcy po faktycznym opuszczeniu przez Wielką Brytanię UE (stanie się to pod koniec marca 2019 r.). Jakkolwiek brytyjska gospodarka na razie dobrze znosi wszystkie zawirowania związane z brexitem, a żadne katastroficzne przepowiednie analityków się nie sprawdziły, nie ma pewności, że nie zmieni się to, gdy dojdzie do rozwodu.
Jeśli sytuacja gospodarcza w efekcie brexitu się pogorszy, wyborcy mieliby w 2020 r. świetną okazję, by odsunąć konserwatystów od władzy.
Przeprowadzenie wyborów już teraz oznacza, że następne odbędą się dopiero w roku 2022 r. Jeśli tuż po wyjściu z Unii nastąpi jakiś negatywny wstrząs, rząd będzie miał trzy lata, by uporządkować sytuację.
To jedyny sposób, by zagwarantować stabilność na nadchodzące lata.