Choć zarówno Londyn, jak i Bruksela deklarują ostatnio wolę porozumienia, będzie o nie bardzo trudno. Zarówno brytyjska premier Theresa May w środowym liście informującym o zamiarze wyjścia przez jej kraj z Unii Europejskiej, jak i przewodniczący Rady Europejskiej Donald Tusk w przedstawionych w piątek wytycznych negocjacyjnych dla pozostałych państw członkowskich zapewnili, że chcą, aby rozwód Londynu z Brukselą odbył się w możliwie najmniej bolesny sposób i nie jest ich celem zaszkodzenie drugiej stronie.
Niemniej negocjacje w sprawie warunków wystąpienia nie będą proste i już teraz widać kilka poważnych punktów spornych.
Pierwszym jest już samo to, co i kiedy ma być negocjowane. Wielka Brytania chciałaby, aby równolegle z rozmowami o warunkach wyjścia odbywały się te dotyczące przyszłych relacji obu stron. Londynowi zależy, by jak najszybciej zawrzeć z Unią jakieś nowe porozumienie handlowe – najlepiej umowę o wolnym handlu – by maksymalnie skrócić okres, w którym obowiązywać będą cła i bariery pozataryfowe. Państwa Unii mówiły, że taką umowę będzie można negocjować dopiero wtedy, gdy ustalone zostaną warunki, na jakich Londyn opuści Wspólnotę. Biorąc pod uwagę, że proces negocjowania umowy o wolnym handlu zawsze jest długi – a w przypadku UE szczególnie długi – powrót do bezcłowego handlu mógłby nastąpić dopiero w jakiejś nieokreślonej przyszłości. W piątek Tusk jednak zasugerował gotowość do kompromisu, pisząc, że charakter przyszłych relacji można będzie zacząć omawiać, gdy osiągnięty zostanie „znaczący postęp” w sprawie zasadniczej. Wydaje się, że jeśli Unia nie będzie się upierała, by ukarać Wielką Brytanię i jak najmocniej jej zaszkodzić, kompromis może zostać osiągnięty, bo szybkie ułożenie wzajemnych stosunków jest w interesie obu stron.
Problemem – jak w przypadku niemal każdego rozwodu – będą pieniądze. Jednym z głównych argumentów, który skłonił w zeszłym roku Brytyjczyków do zagłosowania za brexitem, była wysokość składek płaconych do unijnego budżetu. Ponieważ Theresa May zadeklarowała, że dostęp do jednolitego unijnego rynku – za co nadal trzeba byłoby płacić składkę członkowską – nie jest dla Londynu priorytetem, brytyjscy negocjatorzy będą przekonywali, że wraz z momentem wyjścia z UE wszelkie zobowiązania finansowe ustaną.
Bruksela ma w tej sprawie zupełnie inne zdanie i argumentuje, że dotychczasowe uzgodnienia finansowe muszą być respektowane. Obecna siedmioletnia perspektywa budżetowa kończy się w 2020 r., czyli 21 miesięcy po przypuszczalnej dacie wyjścia; na dodatek jej ostateczne rozliczanie zakończy się później.
Przewodniczący Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker powiedział kilka dni temu, że Londyn, rozliczając się z Unią, będzie musiał zapłacić ok. 50 mld funtów. Podobną kwotę wymienił główny unijny negocjator Michel Barnier, przy czym obaj zastrzegli, że to wstępne szacunki (według niektórych wyliczeń może to być prawie dwukrotnie więcej).
To prawie pięciokrotność brytyjskiej rocznej składki netto do unijnego budżetu i z pewnością Londyn w tej sprawie łatwo nie odpuści, zwłaszcza mając na uwadze opinię publiczną w kraju. Chyba że brytyjscy negocjatorzy zgodzą się na zapłacenie części tej kwoty w zamian za unijne ustępstwa na innych polach.
Mogłyby one dotyczyć kwestii handlowych. W kilku obszarach gospodarczych rozmowy z pewnością będą trudne. Chodzi zwłaszcza o status brytyjskiego sektora finansowego na unijnym rynku. Usługi finansowe i pokrewne odpowiadają za 12 proc. brytyjskiego PKB i Londyn będzie bronił ich pozycji. Unia tymczasem chciałaby, aby ten sektor był objęty jej regulacjami, a najlepiej, aby jak największa część firm z City przeniosła się na kontynent.
Jeśli nie uda się wynegocjować umowy o wolnym handlu, pogorszy się sytuacja przemysłu motoryzacyjnego. Brytyjskie fabryki są w dużym stopniu uzależnione od współpracy z dostawcami z kontynentu – pochodzi stamtąd ok. 60 proc. części w produkowanych w Wielkiej Brytanii samochodach. Z drugiej strony 56 proc. produkcji sprzedawane jest z powrotem w UE, więc cła uderzą w konsumentów po obu stronach kanału La Manche.
Równie trudne będzie wynegocjowanie wolnego handlu produktami rolnymi, bo w tej branży skłonność do protekcjonizmu jest wyjątkowo duża. Zresztą niektóre kraje, np. Francja, już zapowiadają, że na wolny handel się nie zgodzą.
Kłopotem, który już widać na horyzoncie, jest rynek lotniczy. Loty do i z Wielkiej Brytanii możliwe są dzięki temu, że kraj ten jest stroną unijnego porozumienia o otwartych przestworzach. Jeśli szybko nie zostanie osiągnięte porozumienie je zastępujące, część lotów może podrożeć lub wręcz zostać zawieszona, przed czym ostrzegają tani przewoźnicy. Na dodatek w tej dziedzinie porozumienie musi być osiągnięte szybciej, aby linie mogły z wyprzedzeniem przygotować swoje trasy i sprzedawać bilety.
Jednym z częściej wymienianych potencjalnych punktów spornych jest status obecnych i przyszłych imigrantów. W Wielkiej Brytanii mieszka niespełna 3 mln obywateli państw unijnych, z kolei ok. 1,2 mln Brytyjczyków na stałe przebywa w pozostałych krajach Wspólnoty. Obie strony deklarują, że nie mają zamiaru utrudniać nikomu życia i że ci, którzy już mieszkają za granicą, będą mogli pozostać na dotychczasowych warunkach. Ale to na razie tylko deklaracje i nie można wykluczyć, że ostatecznie ich status zostanie użyty w czasie negocjacji.
Trudniejsza sprawa będzie z przyszłymi emigrantami. Unia jasno zakomunikowała, że swoboda przepływu osób jest warunkiem nieodzownym członkostwa w jednolitym rynku, ale skoro dla władz w Londynie ważniejsza jest możliwość kontrolowania imigracji z UE, nie ma żadnego środka nacisku. Mało prawdopodobne zatem, by w rozmowach udało się odwieść Londyn od wprowadzenia jakiegoś systemu pozwoleń na pracę.
Początek negocjacji jest wstępnie planowany na przełom maja i czerwca. Unia chciałaby, aby zakończyły się one we wrześniu przyszłego roku.
Kłopotem, który już widać na horyzoncie, jest rynek lotniczy.