„Będę musiał powiedzieć pani kanclerz, że Niemcy powinni się zdecydować co do charakteru stosunków z Polską, bo nie można naraz Polski atakować, od czci i wiary odsądzać, i jednocześnie liczyć na to, że te stosunki będą dobre” – mówił niedawno Jarosław Kaczyński. W przyszłym tygodniu będzie miał okazję. Angela Merkel przyjeżdża do Polski.
Nie ma dowodów na to, że marihuana jest lekiem. Są dość słabe dowody na to, że w pewnych okolicznościach można ją stosować jako środek zmniejszający dolegliwości” – mówił Konstanty Radziwiłł na wspólnej konferencji z premier Beatą Szydło. Było to po przeglądzie jego resortu przez szefową rządu i po jej zapewnieniach, że minister zdrowia pozostanie na stanowisku. W tym samym czasie w Berlinie odbywała się w niemieckim parlamencie finalna debata na temat ustawy zezwalającej na stosowanie przez ciężko chorych pacjentów leczniczej marihuany i jej refundowanie przez kasy chorych. – „Przyjmując tę ustawę, polepszamy opiekę nad ciężko chorymi i zmniejszamy ich cierpienie” – wyjaśniała wiceminister zdrowia Ingrid Fischbach z konserwatywnej CDU. Z jej opinią zgodziły się wszystkie frakcje w Bundestagu i niemieccy posłowie jednogłośnie przyjęli przepisy, które już w marcu wejdą w życie.
Czy można bardziej się różnić?
Fakt, że polscy i niemieccy politycy mają tak różne poglądy i opinie, nie jest niczym nadzwyczajnym. Większym problemem jest to, że prawie w ogóle się nie znają, mają mało okazji do rozmowy i bariera niewiedzy jest coraz większa. Tymczasem w interesie swoich wyborców powinni blisko ze sobą współpracować.
Blisko do Steinbach
W Sejmie jest pięć klubów parlamentarnych, w niemieckim Bundestagu cztery. Spośród tych łącznie dziewięciu frakcji tylko trzy utrzymują ze sobą realne kontakty. To PO i PSL oraz CDU/CSU, które należą do Europejskiej Partii Ludowej i współpracują w Parlamencie Europejskim oraz na innych forach. To znacznie gorzej niż kiedykolwiek wcześniej. Po tym, jak koalicja PO-PSL utraciła władzę w Polsce, jej współpraca z niemieckimi chadekami nie ma już takiego znaczenia jak kiedyś. Teraz są to relacje między polskimi politykami szukającymi swego miejsca w opozycji a dwoma wielkimi partiami, które od prawie 12 lat rządzą Niemcami.
Na tle innych ugrupowań politycznych w Polsce i Niemczech to i tak dużo, bo znajomość partnerów z kraju sąsiada jest wśród innych partii marginalna. Nowoczesna należy do międzynarodówki liberalnej, której niemieccy członkowie (FDP) z kretesem przegrali ostatnie wybory i nie ma ich już w Bundestagu. Z kolei niemieccy socjaldemokraci (SPD) nie mają już partnerów w Sejmie, po tym jak wypadło z niego SLD. Nigdy partyjnych przyjaciół w polskim parlamencie nie mogli znaleźć niemieccy Zieloni oraz postkomunistyczna Lewica, podobnie jak Kukiz’15 w Niemczech. Tymczasem wielu z nich mogłoby skorzystać z doświadczeń sąsiada, czy to w sprawach polityki wobec Ukrainy i Rosji, kwestiach zanieczyszczenia powietrza, energii odnawialnej, czy wspomnianej leczniczej marihuany.
W obecnej sytuacji kluczową partią w relacjach polsko-niemieckich jest PiS. Przed przystąpieniem Polski do UE w 2004 r. naturalną rodziną polityczną dla tego ugrupowania wydawała się Europejska Partia Ludowa (EPP), czyli ta sama co w przypadku Platformy, o co zabiegali też niemieccy chadecy. Ostatecznie PiS wycofał wniosek o członkostwo w tej międzynarodówce, bo jak mówił wówczas Jarosław Kaczyński – „nie możemy być w partii, która popiera obecny projekt Traktatu Konstytucyjnego i której niektórzy członkowie popierają Erikę Steinbach”. O ile przeszkoda w postaci traktatu zniknęła bardzo szybko (w 2005 r. odrzucili go w referendum Francuzi i Holendrzy), to sprawa wieloletniej szefowej Związku Wypędzonych na długo poróżniła polityków PiS i CDU/CSU. Dziś zapewne wielu polityków PiS ze zdziwieniem zauważyłoby, że w wielu aktualnych kwestiach ich poglądy są zbieżne z tym, co głosi Erika Steinbach. Krytyka polityki migracyjnej Angeli Merkel i niechęć wobec napływu muzułmańskich uchodźców to tylko niektóre z nich. W ostatnich miesiącach Steinbach mocno zradykalizowała się w tych kwestiach i ostatecznie uznała, że nie może dłużej legitymizować polityki kanclerz i po ponad 40 latach działalności w CDU opuściła w styczniu tę partię. To oczywiście teraz już niczego nie zmienia na linii PiS-CDU/CSU i bliższa współpraca tych partii jest mało prawdopodobna.
Od eurowyborów w 2014 r. politycy PiS po raz pierwszy pracują w Parlamencie Europejskim w grupie politycznej, w której są również politycy z Niemiec. To dobra zmiana, bo we wcześniejszych kadencjach europosłowie z PiS skutecznie rozmijali się z deputowanymi z kraju zachodniego sąsiada. We frakcji Europejskich Konserwatystów i Reformatorów zasiada dziś m.in. 19 europosłów PiS i sześciu Niemców. Jednym z nich jest prof. Bernd Lucke, założyciel Alternatywy dla Niemiec (AfD). Ta partia staje się teraz trzecią siłą polityczną w Niemczech, ale Lucke nie ma już z nią nic wspólnego – opuścił ją prawie dwa lata temu, kiedy AfD przyjęła mocno antyimigrancki kurs. Dla profesora ekonomii Luckego znacznie ważniejsze są natomiast kwestie związane z kryzysem w strefie euro i dalszym kształtem integracji europejskiej. Poglądy tego środowiska dobrze oddaje książka „Niemcy na kozetkę!”, która niedawno ukazała się w Polsce, a którą napisali partyjni koledzy Luckego i europosłów PiS, czyli Hans-Olaf Henkel i Joachim Starbatty. Ich zdaniem głównym powodem obecnych problemów UE jest polityka Angeli Merkel, która ich zdaniem zamiast łagodzić skutki kryzysów finansowego i imigracyjnego tylko je pogłębia. W ich rozumowaniu podstawowym warunkiem uzdrowienia sytuacji w Niemczech i Europie jest dymisja kanclerz Merkel. Brzmi znajomo?
Mimo że grupa tych dawnych polityków AfD nie ma dziś w Niemczech większego znaczenia, to ich poglądy na wspólną Europę są słuchane. Hans-Olaf Henkel to wieloletni menedżer w koncernie IBM i dawny szef Związku Przemysłowców Niemiec (BDI), który regularnie występuje w niemieckich talk-show. Z kolei Joachim Starbatty to znany ekonomista, który w 2013 r. wydał książkę „Miejsce zbrodni: euro”, gdzie krytykował istnienie wspólnej waluty, pakiety ratunkowe dla krajów południa UE i członkostwo Niemiec w eurozonie. Mimo że ich główne zainteresowania nie mieszczą się w polskiej debacie publicznej, to widać, że udało się im znaleźć wspólny mianownik do współpracy z politykami PiS. W swojej książce Henkel i Starbatty m.in. krytycznie piszą o wypowiedziach niemieckich polityków na temat działań rządu PiS, chwalą postawę Beaty Szydło podczas zeszłorocznej debaty w europarlamencie, a o Andrzeju Dudzie piszą, że „był dobrym kolegą w PE”. Z kolei Donald Tusk jest w ich ocenie zbyt „euroromantyczny”.
To, co powinno niepokoić polityków PiS, to fakt, że ich koledzy z europarlamentu żądają, by Niemcy uwolniły się od poczucia winy za historię i tak jak inne narody w Europie mocno broniły swoich interesów narodowych. „Niemcy uwolnią się od swojego syndromu »pomagacza«, gdy elity przestaną nieustannie nakładać na barki narodu winy (i przez to długi) ich dziadków. Zamiast tego trzeba działać odpowiedzialnie” – piszą Henkel i Starbatty. Ich zdaniem kolektywny kompleks winy Niemców jest wykorzystywany przez polityków z innych krajów, przez co Niemcy nadal płacą za zbrodnie z przeszłości. Wskazują, że w takiej sytuacji nie znajdują się ani Turcja (mimo dawnej agresji wobec Ormian), ani Belgia (za kolonialną politykę w Kongo). Te kontrowersyjne tezy są regularnie prezentowane w niemieckich kręgach konserwatywnych i wymagają dyskusji m.in. z partnerami z Polski. Inaczej niż w czasie sporów z Eriką Steinbach w tym przypadku realny polsko-niemiecki dialog z udziałem polityków PiS jest możliwy.
Niestety, takich polsko-niemieckich kanałów komunikacji między politykami dziś brakuje, a tymczasem kwestii ważnych dla stosunków między Polakami i Niemcami jest bardzo dużo. Jakie powinny być warunki brexitu? To temat ważny nie tylko dla niemieckiego przemysłu, ale również i dla polskiej gospodarki. Wielka Brytania jest przecież naszym drugim partnerem handlowym. Nikogo nie mogą uspokajać wypowiedzi, że od czasu brytyjskiego referendum nie wydarzyła się żadna katastrofa, ponieważ sam brexit przecież jeszcze nie nastąpił. Podobnie jest z polityką prezydenta Donalda Trumpa. W Polsce słyszymy o niej wiele słów zrozumienia, podczas gdy w Niemczech budzi rosnący sprzeciw. Częściowo dlatego, że lewica za Odrą jest bardziej wpływowa, ale również że dotyczy ona niemieckich firm i obywateli. Zakazem wjazdu do USA został teraz objęty nawet jeden z przewodniczących niemiecko-amerykańskiej grupy parlamentarnej, który posiada także obywatelstwo irańskie. Czy wobec kryzysu relacji transatlantyckich nie należy ściślej współpracować z innymi Europejczykami?
Inną kwestią dla polsko-niemieckich debat jest przyszłość UE. W tej sprawie polskie interesy nie powinny się koncentrować tylko na ewentualnej dymisji Donalda Tuska, ale przede wszystkim na takich sprawach jak podział przyszłych funduszy i dalszy kształt wspólnych polityk. Wreszcie co z bezpieczeństwem w sytuacji niepewności wokół NATO? Samo krytykowanie w mediach socjaldemokratycznych polityków w Niemczech za prorosyjskie sympatie nie wystarczy. Tym bardziej że są oni gotowi na naukę, czego dowodzi sam przewodniczący SPD Sigmar Gabriel. Jako nowy szef MSZ Niemiec zaczyna się wypowiadać na temat polityki Kremla zupełnie inaczej niż wtedy, gdy był ministrem niemieckiej gospodarki. Tylko kto z kim i jak ma o tym rozmawiać?
Dialog zbyt ryzykowny
„Będę musiał powiedzieć pani kanclerz, że Niemcy powinni się zdecydować co do charakteru stosunków z Polską, bo nie można naraz Polski atakować, od czci i wiary odsądzać, i jednocześnie liczyć na to, że te stosunki będą dobre” – mówił niedawno w wywiadzie dla Radia Szczecin Jarosław Kaczyński. Prezesowi PiS szczególnie nie podoba się krytyka polskich władz, która pojawia się w niemieckich mediach. Jego zdaniem „przypomina to sytuację z czasów Republiki Weimarskiej, kiedy Polska była brutalnie atakowana, co później miało ogromny wpływ na stosunek Niemców do Polski po 1939 r.”. Okazja do tej rozmowy nadejdzie w przyszłym tygodniu, kiedy Angela Merkel przyjedzie do Warszawy. Ale czy takie tematy nie mogłyby być omawiane na innych szczeblach? Niemieckie media publiczne są nadzorowane przez polityków, choć w mniejszym zakresie niż ma to miejsce w Polsce. Dlaczego polscy posłowie nie mogliby wejść z nimi w bezpośredni dialog? Szef polsko-niemieckiej grupy parlamentarnej Szymon Szynkowski vel Sęk (PiS) z pewnością dałby sobie z tym radę, a prezes jego partii i szefowa CDU mieliby czas na ważniejsze tematy.
We wszystkich demokratycznych krajach politycy muszą zabiegać o przychylność opinii publicznej. Niestety, nieraz mylą ją z tym, co jest publikowane w mediach. Gdyby sugerować się przekazami medialnymi z ostatnich miesięcy, można by odnieść wrażenie, że od 1989 r. trwa niemiecka agresja na Polskę, przed którą dotąd nie potrafiliśmy się bronić. W takiej sytuacji niektórym politykom być może się wydaje, że jakikolwiek dialog z Niemcami jest ryzykowny i tylko zniechęca rodzimych wyborców. Rzeczywiście, w ostatnim czasie powiększyła się grupa Polaków wyrażających niechęć wobec Niemców (26 proc. wg CBOS w 2016 r.). To jednak nadal mniej niż grono tych, którzy deklarują sympatię wobec zachodnich sąsiadów (37 proc.). Ale w tym samym okresie Polacy zaczęli odczuwać większą niechęć aż do 23 spośród 27 nacji, o stosunek do których pytał CBOS. Wobec takiej negatywnej zmiany pod znakiem zapytania musiałaby stanąć cała polska polityka zagraniczna.
Tymczasem także w kwestiach współpracy w dziedzinie rozwoju gospodarczego, obrony i nauki polsko-niemiecki dialog mógłby przynieść wiele dobrych owoców, gdyby tylko był intensywniej prowadzony. Niemieckie uniwersytety umacniają swoją pozycję na świecie (wśród 100 najlepszych jest pięć z Niemiec), podczas gdy w pierwszej „500” nie ma już żadnego polskiego. Jak to robicie? Co trzeba zrobić, by niemieccy inwestorzy znów lepiej postrzegali Polskę? Jak ułatwić polskim firmom, w tym transportowcom, działalność w Niemczech? Jakie powinny być regulacje, by pracownicy delegowani z Polski mogli normalnie wykonywać swoją pracę? Tematów do tej polsko-niemieckiej rozmowy, które są ważne dla Polaków i Niemców, jest znacznie więcej. Mogą je podjąć tylko odważni i wpływowi politycy, bo nie zastąpią ich w tym dyplomaci i urzędnicy, którzy obawiają się utraty stanowisk i wolą tematy zastępcze. Zresztą z punktu widzenia PiS korzyści mogłyby być również inne, bo kto jak kto, ale Niemcy dobrze wiedzą, co to jest Realpolitik.
„Są rzeczy wiadome, które znamy. Są też niewiadome, o których wiemy. Istnieją wreszcie nieznane niewiadome, czyli rzeczy, o których nie wiemy, że ich nie znamy. I patrząc na historię państw, ta ostatnia kategoria prowadzi do wielu trudności” – mówił 15 lat temu Donald Rumsfeld. W ten sposób sekretarz obrony USA odpowiedział na pytanie o brak dowodów na wspieranie terrorystów z Al-Kajdy przez reżim Saddama Husajna. Wykorzystując zagadnienie z teorii poznania, Rumsfeld uciekł od wypowiadania się na temat swojej odpowiedzialności za wywołanie wojny, której powody – jak dziś wiemy – nie były w pełni zasadne. Jego cytat przeszedł do historii także dlatego, że pokazuje dylematy polityków. Jak podejmować dobre decyzje, skoro brakuje odpowiedniej wiedzy? Jeszcze trudniejsze jest to, jak podjąć trafne decyzje, skoro nawet nie szukamy potrzebnych informacji albo nawet nie wiemy, że ich potrzebujemy? W przypadku wrogów zawsze można wymówić się jakimiś barierami i trudnościami, ale w przypadku partnerów, z którymi los nas złączył, ignorancja niczego nie uzasadnia.