O tym, dlaczego wydaje nam się, że nikt lepiej nie opisał dzisiejszego świata niż Karol Marks.
Karolina Lewestam / Dziennik Gazeta Prawna
IDEE
Widmo krąży nad Europą – widmo populizmu. Wszystkie potęgi starej Europy połączyły się dla świętej nagonki przeciw temu widmu – Unia Europejska, Angela Merkel, Barack Obama, intelektualiści, bankowcy i wszelkiej maści eksperci”.
To oczywiście pierwsze słowa „Manifestu komunistycznego”, dzieła Marksa i Engelsa, z drobną zmianą redaktorską: populizm zastąpił tu komunizm, a Merkel z Obamą papieża i cara. Skąd taka parafraza? Z coraz silniejszej pokusy, by w chwili, gdy słabną kapitalistyczne zaklęcia i traci powab liberalna poezja, o politycznych wydarzeniach na Zachodzie znów myśleć Marksem. Och, jakże nas dziś, po przejściach roku 2016, kusi walka klas – walka klas jako wyjaśniająca zasada historii, dzięki której może wreszcie zrozumiemy, co się z nami dzieje w tych ciekawych czasach. Pójdź tu, kiwa na nas palcem marksowska historiozofia, a na nowo dostrzeżesz logikę wydarzeń.
Iść? Nie iść? Czy dziś, w XXI wieku, możemy w Marksie na nowo odnaleźć ważną prawdę o sobie i o historii?
Stary Wspaniały Świat
Przez długi czas taka sugestia mogła brzmieć absurdalnie. Od czasu zakończenia zimnej wojny do dyspozycji mieliśmy bowiem całe naręcze narracji, które całkiem nieźle potrafiły opowiedzieć nam polityczną rzeczywistość. Triumfalny marsz demokracji i wolnego rynku po świecie zdawał się potwierdzać tezę Francisa Fukuyamy, że oto pokonawszy demony dyktatury, komunizmu i faszyzmu, historia ludzkości dociera do portu przeznaczenia. Oświeceniowe ideały, jakie przyświecały nowemu porządkowi, kazały nam wierzyć w siłę rozumu, który ma moc trzymania w ryzach emocji, religii i kulturowych idiosynkrazji. A że rozum jest uniwersalny, wszystko miało stopniowo stać się uniwersalne – ustrój, prawa człowieka, ekonomia, dobrobyt, a w końcu może i szczęście.
To była opowieść wielofunkcyjna, bo takie muszą być wszystkie wielkie opowieści: z jednej strony wyjaśniała świat, z drugiej strony dawała przesyconą nadzieją wizję przyszłości. Zaspokajała naszą potrzebę zrozumienia i dawała temu zrozumieniu pozytywny emocjonalny twist. Poza tym wyglądała na prawdziwą – prosperity wylewała się z Zachodu do Europy Wschodniej i do innych zakątków planety. Kto nie był szczęśliwy, był, owszem, nieszczęśliwy – ale wiedział, że nie jest szczęśliwy jeszcze.
Zachowaniem ludzi przestała rządzić „klasa”, bo każdy stał się jednostką, opisaną prawami rozumu, które manifestowały się w ekonomicznie racjonalnym zachowaniu w supermarkecie. A ponieważ ten dogmat był zbyt silny, zbyt ważny dla całej opowieści, by krytycznie o nim myśleć, założenia o ekonomicznej racjonalności stały się jednocześnie podstawowe i niewidzialne. Człowiek był jednostkowym racjonalnym graczem ekonomicznym, tak jak był biologicznym bytem; to reszta tworzyła politycznie istotną „ruchomość”. Polityka z westchnieniem ulgi oddawała banki ekspertom, a sama myślała głównie o aekonomicznej wolności; w jej imię coraz bardziej skupiała się na języku, tożsamości, symbolach, ochronie mniejszości i drobnych negocjacjach moralnych – wszystko po to, by wciąż dawać sygnał, że w pozbawionym istotności klasy Nowym Wspaniałym Świecie nie będzie obywateli drugiej kategorii. Każdemu, z racji sprawiedliwości systemu, już przysługiwał american dream – teraz trzeba jeszcze wszystkim dać godne miejsce w produkcjach z Hollywoodu.
Opowieść ta, w niespodziewanie dobrej formie, przetrwała nawet opanowane przez terrorystów samoloty wbijające się w wieże Manhattanu. Zadrżała poważnie dopiero w czasie kryzysu finansowego w 2008 r. A wobec budzącego się wszędzie na Zachodzie populizmu, który przyniósł brexit, Donalda Trumpa i antyliberalne tendencje w wielu krajach Europy, musi ostatecznie złożyć broń – a my, gatunek żałośnie zależny od opowieści, nerwowo szukamy na jej miejsce kandydatów. A więc kto nam dziś, kiedy sam Fukuyama odżegnuje się od swych starych tez, opowie, co się tak naprawdę dzieje?
Budzenie świadomości
Na casting Nowych Wielkich Narracji wchodzi Marks. Wyciąga swoje pożółkłe notatki z XIX wieku i mówi: są tylko dwie klasy, klasa wyzyskująca i wyzyskiwana.
To zmaganie jednych z drugimi jest osią historii. Jedni – burżuazja – mają kapitał i środki produkcji, drudzy – proletariat – tylko ręce, których pracę sprzedają po coraz bardziej konkurencyjnych cenach. Nie znają efektów swej pracy, nie korzystają z jej owoców, nie rozumieją jej sensu; pozbawieni nawet kojącego, stabilizującego przekonania o kosmicznej zasadności własnej sytuacji, jakie cechowało chłopów pańszczyźnianych, zdani są całkowicie na łaskę kaprysów burżuazji. A ta, pijana logiką kapitalizmu, gna naprzód jak oszalała, rewolucjonizując narzędzia produkcji i tym samym raz za razem dokonując radykalnego przewrotu w stosunkach społecznych. Szybciej, więcej, taniej; oby jak najmniej zapłacić, jak najdrożej sprzedać, najwięcej wycisnąć z wymiennie traktowanego robotnika. Oby stworzyć system, w którym nienasycony konsument, pchany coraz bardziej wyimaginowaną potrzebą, zapłaci tysiąckrotną wartość pracy wytwórcy. W miarę jak machina burżuazyjna wysysa z proletariatu ostatnie soki i w imię efektywności wymyśla coraz to nowe maszyny, coraz szybciej rośnie produkcja i apetyt na rynki zbytu – a więc kapitalizm rusza na podbój świata, niskimi cenami krusząc granice państw i bez oporów niszcząc ich święty społeczny porządek. W rezultacie choroba rozplenia się po Ziemi: „Podobnie jak [burżuazja] uzależniła wieś od miasta, tak samo uzależniła kraje barbarzyńskie i półbarbarzyńskie od krajów cywilizowanych, narody chłopskie od narodów burżuazyjnych, Wschód od Zachodu” — czytamy w „Manifeście”. Kapitalizm jest jak rak, który żyje przerzutami i domaga się ciągle nowych niewolników.
Nadejdzie jednak rewolucja – wyciśnięty do granic możliwości proletariat, pozbawiony wspólnoty, podmiotowości i zrozumienia własnej pracy, a przede wszystkim pozbawiony środków godnego życia, powstanie, gdy tylko na dobre zbudzi się w nim świadomość klasowa. I wtedy okaże się, że zauroczona kapitalizmem burżuazja wychowała swoich własnych grabarzy.
Proszę, tu jest moje CV – mówi jeszcze Marks i podsuwa komisji papier, na którym próżno szukać znajomości ze Stalinem.
Zmartwychwstanie idei
Nie jest tak bynajmniej, że Marks był do tej pory niewidzialny. Zimował na uniwersytetach, wśród epigonów szkoły frankfurckiej i zainspirowanych Francuzami detektywów najsubtelniejszych nawet przejawów władzy. Pozostawał w hibernacji na „branżowych” stronach, takich jak World Socialist Web Site, które na obrzeżach debaty politycznej z uporem pisały o wydarzeniach takich jak choćby strajk scenarzystów w 2007 r. jako o „ruchu oporu pracowniczego”. Ale dopiero niedawno wyjrzał stamtąd nieśmiało na forum naprawdę publiczne; zaczął pojawiać się w jakimś CNN czy innym TVN, na szpaltach poczytnych gazet, w miejscach, gdzie komentatorzy definiują sobie i innym świat.
Marsz na media rozpoczął się w momencie kryzysu finansowego w 2008 r. W tamtych dniach ekonomiczny podział znów wysunął się na pierwszy plan; sprzedaż dzieł Marksa w Niemczech nagle wzrosła o 300 proc., a w głównym nurcie debaty politycznej powoli z martwych zaczęły wstawać terminy takie jak „wyzysk”, „nierówności społeczne”, „kapitaliści” czy „bunt mas”. Nastąpiły pewne przetasowania terminologiczne: proletariat zastąpiono prekariatem, kapitalizm występował jako neoliberalizm. Ruch Occupy Wall Street był jednym z pierwszych, które tak głośno, że aż medialnie, wskazywały na rozdźwięk w sytuacji ekonomicznej jako na główną oś politycznej niesprawiedliwości – i chciały zmian. „99 proc. to my” – głosiło ich najważniejsze hasło; pozostałym jednym procentem miała być grupa trzymająca niemal cały kapitał, który – dowodziło wsparcie eksperckie w postaci Thomasa Piketty’ego – kumuluje się na szczycie szybciej, niż inni potrafią z niego uszczknąć coś dla siebie.
Ośmielony ciepłym przyjęciem marksowskich w duchu tez Pikkety’ego Marks zaczął się rozpędzać. Najpierw częściej zaczęliśmy poza akademią widywać jego zasłużoną kadrę akademicką. Profesor Terry Eagleton wydał popularną książkę „Why Marks Was Right” („Dlaczego Marks miał rację”). Prominencję zyskiwali Jacques Ranciere i Alain Badiou, francuscy marksistowscy myśliciele. Adwokat komunizmu Slavoj Zizek z ekscentrycznego zjawiska akademickiej popkultury niepostrzeżenie przedzierzgnął się w powszechnie słuchanego komentatora. Jeśli w Polsce kryzys nie wyniósł na ekrany żadnych rodzimych wiekowych marksistów, to tylko dlatego, że wciąż żywa jest uniwersytecka trauma ideologicznych kajdanów PRL i kolaboracyjny wstyd.
Za starymi profesorami poszli millenialsi, których podświadomość na słowo „Marks” nie reagowała automatycznie słowem „gułag” – a którzy znaleźli w Marksie narzędzie krytyki rozczarowującego porządku społecznego. Powstały strony takie jak Jacobin czy The New Inquiry i cała masa blogów takich jak Marxist Revival, opisujących świat językiem autora „Kapitału”, deklarujących: „Walczymy o powstanie międzynarodowej organizacji, która przygotuje światową klasę pracującą do rewolucji socjalistycznej”. Owen Jones, młody marksista i autor ważnej książki „Chavs: the Demonization of the Working Class” („chavs” to pogardliwy termin określający Brytyjczyków z niższej klasy) powiedział dziennikowi „The Guardian”: „Gdybym napisał [swoją książkę] cztery lata wcześniej, zlekceważono by ją za użycie pojęcia klasy z lat 60. Ale klasa powróciła do naszej rzeczywistości, bo kryzys ekonomiczny na wiele sposobów dotknął ludzi – i dlatego, że [rządowa] mantra »Jesteśmy w tym wszyscy razem« jest obraźliwa i groteskowa”. O sytuacji politycznej na wyspach mówił: „To otwarta wojna klas”.
I polska młoda publicystyka zaczęła tęsknie spoglądać w stronę Marksa – w końcu żadna lewica nie może przetrwać bez tęsknych spojrzeń w stronę ojca założyciela. Pojawiał się więc na łamach „Krytyki Politycznej”, niekiedy zaszczycał strony „Nowego Obywatela”, choćby w płomiennych tekstach Krzysztofa Wołodźki, jego dalekie tchnienie czuć było w tekstach Rafała Wosia. Nie pokazywał się tam otwarcie, nie wołał o rewolucję per se. Za to podrzucał swoje pojęcia, przyzwyczajał do swojej wizji historii, straszył elity konsekwencjami niesprawiedliwości społecznej – a zainfekowani nim publicyści powoli rośli w popularność i siłę, na nowo stopniowo normalizując odrzuconą niegdyś przez Polaków filozofię.
Kiedy dwa lata temu nawet konserwatywny felietonista „The New York Times” Ross Douthat napisał: „Owszem, tak – Marks powstał z martwych”, trudno było dłużej być niewiernym Tomaszem. I w rok 2016 Marks wjechał już jako najważniejszy kandydat do sprawowania funkcji objaśniania świata, nawet w dotkniętych antykomunistyczną histerią USA. Żywe od zawsze założenie, że Ameryka różni się od Europy właśnie peryferyjnością zjawiska walki klas (nawet podczas kryzysu lat 30., dowodzili politolodzy, amerykański pracownik pozostawał lojalny ideałom kapitalizmu), zaczęło się chwiać w obliczu popularności Berniego Sandersa prawyborach. Marksowskie pojęcia zaczęły wypierać politykę tożsamości – opowieść o źródłach też poniekąd marksowskich, ale daleką od perspektywy, z której najważniejsza jest ekonomia. „Zapomnijcie o tym męczącym założeniu, że Trump nie wygra, jeśli nie zdobędzie kobiecych głosów, Afroamerykańskich głosów, głosów Latynosów, głosów LGBTQ. Otóż może wygrać, głupcy, jeśli będzie miał klasę pracującą!” – mógł napisać po wyborach Gary Leupp, profesor historii na Tufts, a Mark Lilla z Columbia University niedawno w głośnym eseju dla „The New York Times” napominał liberałów, że skupiając się na tożsamościach, stracili z oczu sprawy wiecznie ważne – takie jak właśnie klasa, która nawet w zróżnicowanym społeczeństwie jest najsilniejszą osią opresji.
Nowe ośmiornice
Od rezurekcji pojęć już tylko krok do historiozofii. Pokusa, by tłumaczyć populistyczny zwrot Zachodu, którego kulminacją byli brexit i Trump, zapowiedzią Orban i Kaczyński, a szarymi eminencjami Alternatywa dla Niemiec, Szwedzcy Demokraci czy Marine Le Pen, opowieścią o powstaniu klasy wyzyskiwanej jest niezwykle mocna.
Bo jeśli naprawdę żyjemy, jak napisał niedawno Timothy Garton Ash, w świecie „potężnych, ponadnarodowych korporacji–ośmiornic, na widok którego przepełniony schadenfreude Marks zatarłby ręce”, to taka burżuazja 2.0 może, na gruncie teorii Marksa, obudzić superproletariat i pchnąć go ku megarewolucji. Jeśli za Marksa obsesja burżuazji w zakresie restrukturyzacji środków produkcji powodowała ciągłą zmianę, niepewność i zagubienie, to dzisiejszy kult disruption (rozwiązania prostsze, tańsze, dogodniejsze, które rewolucjonizuje rynek) – ten, który każe taksówkarzy przerzucić do Ubera, a stamtąd, kiedy tylko ruszą samodzielne auta, prosto na ulicę – musi powodować egzystencjalną bojaźń i drżenie o rozmiarach wówczas niewyobrażalnych. Jeśli świadomość klasowa budzi się z utowarowienia pracy człowieka, to jak silna musi być ta, którą przyniesie uczynienie towaru z symboli, wiedzy, czasu – a także wszelkich stosunków międzyludzkich przez media społecznościowe, gdzie wiadomość do przyjaciela musi być okupiona choćby szybkim ruchem gałek ocznych w stronę reklam. Jeśli burżuazyjna ekspansja na cały świat powodowała wyzysk zarazem silniejszy i szerzej zakrojony, to jak degraduje warunki pracy poziom dzisiejszej globalizacji? W tej sytuacji czym innym może być zwrot mas ku populizmom wszelkiej maści niż początkiem antyburżuazyjnej rewolucji, gdzie burżuazja reprezentowana jest przez kosmopolityczne, neoliberalne, wyspecjalizowane elity, które między sobą dzielą się kapitałem, władzą i prestiżem?
Proletariat bez zębów
Chce się więc powiedzieć, że obecna siła populizmu to pokłosie wyzysku, który nadał klasie świadomość i być może doprowadzi do rewolucji. Ale nie wszystko trzyma się w tym obrazie kupy.
U Marksa świadomość klasową zyskiwało się w celach emancypacyjnych – raz obudzona, miała być paliwem historycznych zmian, które na nowo „przebudzonych” upodmiotowią. Dziś wyzyskiwani, choć krzyczą bardzo głośno i idą za najgłośniejszymi, domagają się zasadniczo drobnych korekt prawa pracy i systemu redystrybucji. Chcieliby lepszych umów i jakiejś wersji 500+, boją się obniżenia płac przez emigrację, potrzebują silniejszych gwarancji, że wyzyskująca ich firma będzie ich wystarczająco długo wyzyskiwała. O pokorze nowego proletariatu mówił w filmie Jasona Barkera „Marx Reloaded” Zizek; zwracał uwagę, że Occupy Wall Street nie krzyczy „oddajcie nam środki produkcji”, nie wskakuje na barykady, ale po prostu błaga: „Proszę, dajcie nam pracę, w której będziemy mogli być wykorzystywani w tradycyjny, normalny, zwykły sposób!”. Zależności ekonomiczne i wyzysk, który przynoszą, jest bowiem z jednej strony nieco mniej wyraźny niż w czasach Marksa – w końcu niewielu z nas umiera na ulicy z głodu – a z drugiej bardziej zawikłany, trudniejszy do uchwycenia, na tyle złożony, że potrzebę emancypacyjnych zmian, których trajektoria jest niejasna, przesłania bardziej palące pragnienie pozbycia się egzystencjalnego lęku.
Bardziej prawdopodobna wydaje się hipoteza o populizmie jako wyrazie potrzeby emancypacji symbolicznej – w świecie, gdzie środki produkcji to także władza nad językiem, elity zawłaszczyły osąd moralny, ustawiając go w zgodzie z własnym interesem. Cnotą jest na przykład otwartość na emigrację, ale dziwnym trafem emigracja służy elitom, które dzięki niej powiększają pulę potencjalnego wyzysku. Własność prywatna jest dobra, ale by można było ją utrzymać w obecnym kształcie, trzeba trzymać większość w trybie własności czysto warunkowej, wynajętej i wziętej na kredyt. To przeczucie tej hipokryzji może powodować alienację moralną, która domaga się emancypacyjnej korekty – i stąd popularność populizmów, które sankcjonują moralne odruchy mas.
Ale tak pojęty populizm nie spełnia swojego zadania; nie służy bowiem ustanowieniu nowego porządku moralnego; zaspokaja jedynie narcystyczną potrzebę potwierdzenia własnych odruchów. I być może jest tak, że otwartość na populizm jest po prostu kolejną manifestacją systemu neoliberalnego – oto dzięki niemu polityczna partycypacja, wraz z wyostrzaniem się retoryki, staje się coraz prostsza, polityka wydajniejsza, konsumenci liczniejsi. Im bardziej populista nam schlebia, tym chętniej kupujemy jego produkt; zasadą polityki staje się indywidualne zaspokojenie emocjonalne, cele emancypacyjne karleją w procesie utowarowienia odruchów demokratycznych, polityczną informację można wreszcie zastąpić o wiele przyjemniejszymi pseudoinformacjami z miłego nam ideologicznego „bąbla”.
I jedna jeszcze przepaść dzieli wyobrażoną przez Marksa „przebudzoną” klasę pracującą i dzisiejszych konsumentów populizmu. Ci pierwsi są świadomi systemowego charakteru wyzysku i opresji i rozumieją, że i kapitalista jest poniekąd ofiarą bezlitosnej historii, nie zaś złym z gruntu padalcem sadystą. Ci drudzy zaś wroga widzą nie w samym mechanizmie dziejowym, ale w kimś konkretnym, Złym, który korumpuje system z zewnątrz. Tak lewicowy, jak prawicowy populizm wyznacza sobie wroga: pasożytnicze elity, emigranci, islam lub Mark Zuckerberg. Emocją w populizmie zarządza więc nie potrzeba samorealizacji czy sprawiedliwości, ale złość, gniew, mściwy resentyment.
Jeszcze sto lat burżuazji
A więc pojęcia rodem z Marksa tak, prawdziwa wojna klas – nie bardzo i nie dziś. Kolokwialnie rzecz ujmując, świat jest dziś trochę zbyt poplątany, by naprawdę zrozumieć, jakie obalać barykady. Usta mamy coraz pełniejsze pogardy dla kapitalizmu, ale nasze żądania są małe, nasza złość skierowana na niewielu, nasze rewolucyjne zapędy rozmywają się w lajkach na radykalnych stronach na Facebooku. Złożoność wyzysku mydli oczy rewolucji.
Ale może hamuje nas coś innego. Globalizacja skutkuje nieznanymi dotąd wersjami opresji, czyni z nas jednocześnie szalonych konsumentów i bardzo tani towar, alienując nas od własnego życia i własnej pracy silniej, niż zdołałby to uczynić przeciętny XIX-wieczny właściciel manufaktury. Ale jednocześnie jest ona jakimś gwarantem względnego dobrobytu – zwłaszcza że inni zawikłani w globalny system dostają w kość o wiele bardziej niż my. Próbując sprostać morderczym wymaganiom pracy na zlecenie, my, prekariusze Zachodu, wodzimy nocą palcami po ekranach iPhone’ów – ale te iPhone’y składa dla nas ktoś, kogo praca w fatalnych warunkach codziennie doprowadza nie tyle do zmęczenia, ile na skraj do samobójstwa. Na absurd tej sytuacji wskazywał Ranciere, oburzony, że względna stabilność naszego kapitalizmu zależy między innymi od przetrwania chińskiego reżimu i niezakłóconego wyzysku innych nacji.
A jeśli nasz umiarkowany spokój jako niewolników systemu zależy od czyjegoś jeszcze głębszego niewolnictwa i jeszcze głębszej alienacji, to może jednak bez przesady z tą światową rewolucją. Dlatego na razie temu panu z brodą i pięknym CV dziękujemy. Proszę zostawić wizytówkę, najdziemy pana, gdy przyjdzie kolejny finansowy krach – a na razie przetrwamy jakoś w chaosie, bez żadnej spójnej opowieści.
Marksowskie pojęcia wypierają politykę tożsamości – opowieść daleką od perspektywy, z której najważniejsza jest ekonomia
Usta mamy coraz pełniejsze pogardy dla kapitalizmu, ale nasze żądania są małe, a nasza złość skierowana na niewielu