Wiadomość o tym, że prezydent Francji François Hollande nie będzie ubiegał się o drugą kadencję, zastała przywódców socjaldemokratycznych partii Europy w Pradze, gdzie w miniony weekend odbył się doroczny kongres Partii Europejskich Socjalistów.
Na zwołanej w pośpiechu konferencji, zanim jeszcze ktokolwiek zdążył oswoić się z tymi doniesieniami, szef francuskiej Partii Socjalistycznej Jean-Christophe Cambadélis powiedział, że w interesie Francji leży ukrócenie zatruwającej francuską politykę nagonki na Hollande’a. Jak można było oczekiwać, bronił działań obecnego prezydenta, zwłaszcza w dziedzinie gospodarki. Ale można było zauważyć, że francuscy delegaci z ulgą przyjęli decyzję Hollande’a.
Lider socjalistów ostrożniej wypowiadał się na temat ewentualnej dymisji premiera Manuela Vallsa (Valls zrezygnował ze stanowiska dwa dni później – przyp. red.). Cambadélis powiedział, że szef rządu powinien dobrze się zastanowić i podkreślił, że najważniejszą rzeczą jest zjednoczenie lewicy, by móc przeciwstawić się ugrupowaniom prawicowym. W styczniu socjaliści mają wybrać kandydata, który miałby szanse przejść do drugiej tury wyborów lub zdobyć w pierwszej rundzie taką liczbę głosów, by zneutralizować zagrożenie ze strony Frontu Narodowego Marine Le Pen. Wśród możliwych kandydatów są wymieniani: obecny premier Manuel Valls (choć jeden z francuskich delegatów powiedział mi, że nigdy by na niego nie zagłosował, ponieważ jest on „zbyt prawicowy w swojej obsesji na punkcie bezpieczeństwa i zamknięcia granic”), Christiane Taubira – zwolenniczka stworzenia zjednoczonej koalicji lewicy, Arnaud Montebourg – polityk pokroju Jeremy’ego Corbyna, szefa brytyjskiej Partii Pracy, oraz outsider Pierre Moscovici – dość bezbarwny biurokrata z Brukseli.
Kandydat republikanów François Fillon jest na tyle popularny, że mimo zapędów w stylu Margaret Thatcher jego wygrana wydaje się być pewna, pod warunkiem że Le Pen nie przejdzie do drugiej tury. A nawet jeśli przejdzie, to umiarkowana prawica i centrolewica nie pozwolą jej zasiąść w fotelu prezydenta. Poparcie dla Fillona wzrosło w październiku do 70 proc. mimo wzbudzającego mieszane uczucia jego dorobku politycznego, głównie z powodu pięciu lat na stanowisku premiera i ministra w czasach prezydentury Nicolasa Sarkozy'ego. (Choć z drugiej strony – udało mu się sprzedać 150 tys. egzemplarzy książki, co jest ewenementem, gdyż politykom rzadko udaje się przekroczyć nakład 10 tys.)
Delegaci na kongresie socjalistów podzielali opinię, że odejście Hollande'a pomoże powstrzymać wzrost popularności Marine Le Pen i znacząco zmniejszyć ryzyko wybrania jej na prezydenta. To raczej dobra wiadomość, ale na wszelki wypadek można pomartwić się do kwietnia. Osobiście martwię się mniej po wydarzeniach w Austrii.
Przekonujące zwycięstwo Alexandra Van der Bellena, spokojnego 72-letniego ekonomisty z Partii Zielonych, nad ultraprawicowym nacjonalistą Norbertem Hoferem może świadczyć o odwrocie fali populizmu. Zwycięstwo Donalda Trumpa i brexit ewidentnie zdenerwowały Europejczyków. To mi przypominało sentencję XVIII-wiecznego angielskiego leksykografa Samuela Johnsona: „Jeśli człowiek wie, że za dwa tygodnie zostanie powieszony, potrafi wspaniale skoncentrować swój umysł”.
A zatem ostatnie wiadomości z Francji i Austrii (bo rezygnacja premiera Włoch Matteo Renziego po porażce w referendum jest raczej wynikiem pychy niż poważnym wydarzeniem w europejskiej polityce – włoska opera jest dość zabawna, nieprawdaż?) mogą świadczyć o początku końca tego, co Martin Schulz nazwał „nacjonalistycznym, antyeuropejskim, patrzącym wstecz populizmem”. Miejmy nadzieję, że to prawda, dla dobra wszystkich Europejczyków, niezależnie od ich przekonań politycznych.