Jeżeli faktycznie premierowi leży na sercu los wykluczonych, to nic prostszego jak ograniczyć wpływ rządu na nasze życie. Zamiast tworzyć kolejny fikcyjny urząd pełnomocnika, wystarczy zlikwidować istniejące przepisy, które kreują całe rzesze ludzi dyskryminowanych na mocy prawa.
Na początek niech ograniczy astronomiczne koszty pracy, które doprowadziły do powstania wielomilionowej grupy osób bez najmniejszych gwarancji zatrudnienia i szans na ubezpieczenie. Pracodawcy mimo najlepszych chęci, jeżeli chcą się utrzymać na rynku, nie są w stanie płacić dodatkowo 62 proc. opłat za każdą osobę zatrudnioną na etacie. Wystarczy zmienić jeden zapis, żeby ograniczyć wielomilionową kastę wykluczonych na umowach-zleceniach i samozatrudnionych.
Jeżeli premier chce pomóc młodym po studiach, beznadziejnie tułającym się od firmy do firmy w poszukiwaniu pracy albo zmywającym naczynia w Wielkiej Brytanii, mógłby na przykład zdelegalizować Kartę nauczyciela, która uniemożliwia awansowanie młodych osób w miejsce niewydolnych i zdemoralizowanych nauczycieli. Mógłby doprowadzić do końca prywatyzację państwowych molochów, co spowodowałoby, że pieniądze państwowych spółek zamiast na finansowanie rządowej nieudolności, szłyby na inwestycje i tworzenie nowych miejsc pracy, ograniczając wciąż bardzo wysokie bezrobocie. Mógłby uzależnić świadczenia społeczne dla najbardziej potrzebujących od starań na rzecz poprawy swoich warunków, a nie wręczać każdemu minimalne jałmużny, w rezultacie czego mamy całą klasę ludzi zbyt biednych, żeby stanąć na nogi, ale zbyt bogatych, żeby próbować coś zrobić ze swoim życiem.
Zamiast tego premier robi to, co najlepiej potrafi. Pod byle pretekstem podbiera kolejne pieniądze z budżetu państwa na rozbijanie opozycyjnej partii. Kupuje względy czołowego działacza lewicy sztucznym etatem. Od tego wykluczonym lepiej na pewno nie będzie.