Nastroje w Trump Tower są ostatnio raczej minorowe. Najbliżsi doradcy republikańskiego kandydata martwią się o niego. The Donald jest podobno wycieńczony, sfrustrowany i powoli traci wiarę w sens kampanii. To, co tak znakomicie mu szło w czasie prawyborów i zapewniło nominację prawicowego stronnictwa, zupełnie nie działa na obecnym etapie prezydenckiego wyścigu.
Dziennik Gazeta Prawna
Zimą Trump walczył o republikańską bazę, a obelgi wobec mniejszości, perspektywa budowy muru oddzielającego USA od Meksyku i odwoływanie się do izolacjonizmu oraz wartości małych miasteczek wystarczyły, by porwać tłumy i pokonać pełnych ogłady kandydatów establishmentu. Ale teraz, kiedy walka idzie o głosy wszystkich, w tym pogardzanych przez niego mniejszości, konfrontacyjna retoryka i bluzgi na Twitterze nie wystarczają.
„New York Times” pisze, że Trump warczy na doradców i republikańskich strategów, bo ma im za złe, że próbowali go utemperować.
A mechanizm jest zwykle podobny: najpierw The Donald mówi coś oburzającego, media i komentatorzy podnoszą raban, kandydat dolewa oliwy do ognia i w konsekwencji wyborcy niezależni i umiarkowani demokraci nie chodzą na jego wiece. A że zostają mu sami twardogłowi republikanie, to wręcz proszą o więcej obelg i fantazjowania. On im je daje i... wpada w jeszcze większe kłopoty.
Miliarder nie uczy się na błędach. Już w maju, kiedy zapewnił sobie nominację, spotkał się z Karlem Rove’em, spin doctorem Busha juniora i jednym z najlepszych w Ameryce specjalistów od wygrywania wyborów. Ten relacjonował później, że Trump snuł wizję tego, jak powalczy o Oregon. I nie reagował, kiedy Rove odradzał mu jakąkolwiek walkę o stan, który po raz ostatni zagłosował na republikanina w 1984 r., kiedy Ronald Reagan rozgromił Waltera Mondale’a w 49 na 50 stanów. The Donald dalej nie zadaje sobie trudu, by przyjrzeć się mapie wyborczej, i z uporem dziecka agitował niedawno w ultrademokratycznym Connecticut, co było w zasadzie stratą cennego czasu przed zbliżającą się ostatnią prostą kampanii.
Ale oprócz Trumpa jest jeszcze licząca sobie 160 lat partia, z której wywodzili się tacy politycy, jak Abraham Lincoln, Theodore Roosevelt, Dwight Eisenhower i obydwaj Bushowie. Jej przeróżni lokalni i krajowi liderzy mają coraz mniej ochoty być w ogóle kojarzonymi z – ich zdaniem – szaleńcem. W sierpniu grupa 50 byłych ministrów i wiceministrów z republikańskich rządów napisała list, w którym odcięła się od Trumpa i oświadczyła, że nie nadaje się na prezydenta, a jego rządy byłyby zagrożeniem dla bezpieczeństwa narodowego. „Panu Trumpowi brakuje charakteru, wartości i doświadczenia, by sprawować najwyższy urząd w państwie. Osłabia moralny autorytet USA w wolnym świecie. Nie ma podstawowej wiedzy o amerykańskiej konstytucji, prawie, o tym, jak działa większość instytucji, oraz o wolności wyznania, wolnych mediach i niezależnym sądownictwie” – napisali politycy, wśród których znaleźli się byli sekretarze bezpieczeństwa narodowego Michael Chertoff i Tom Ridge, były szef CIA Michael Hayden i, co w kontekście republikańskiego dziedzictwa symboliczne, były reaganowski wiceszef Pentagonu William Howard Taft IV, prawnuk prezydenta o tym samym imieniu.
Poza tym kandydat na prezydenta jest coraz bardziej niepopularny. Ostatnio uciekają mu stany, w których jeszcze w czasie konwencji w Cleveland mógł liczyć na remis. Przyjrzyjmy się Kolorado, bo to ukazuje tendencję, która pojawiła się w ostatnich tygodniach. Clinton gromi tam Trumpa 43 do 31 proc., a 10 proc. zbiera kandydat Partii Libertariańskiej Gary Johnson. Ten stan ma jedną z najszybciej rozwijających się gospodarek, bezrobocie należy do najniższych w kraju (3,6 proc.). Znane z serialu o dzielnej doktor Quinn miasteczko Colorado Springs jest dziś bastionem religijnej prawicy, ale ta libertyna Trumpa też jakoś specjalnie nie poważa. Za to stołeczne Denver jest pełne młodych, wykształconych ludzi i głosuje identycznie jak Nowy Jork. Do tego dochodzi jeszcze spora populacja latynoska, z której Donald notorycznie szydzi. Dlatego sztab Clinton coraz poważniej myśli o opuszczeniu Kolorado, zakładając, że zwycięstwo ma w garści, i przeniesieniu sił oraz środków do nieodległej Arizony, która dotąd stanowiła stabilną cegłę wspomnianego czerwonego muru, a ostatnie sondaże wskazują na remis.
Trump ciągnie też w dół republikańskich kandydatów do senatu. We wspomnianym Kolorado, gdzie o reelekcję ubiega się niepopularny demokratyczny senator Michael Bennet, partia Reagana i Bushów liczyła na przejęcie tego fotela. Dziś Bennet ma 15 pkt przewagi nad rywalem i jakiekolwiek nadzieje GOP się wyczerpały. Jeszcze gorzej jest w stanach, gdzie republikańscy senatorowie walczą o życie. Wiosną specjalistka od polityki zagranicznej Kelly Ayotte z New Hampshire była o 10 pkt przed demokratką Maggie Hassan, teraz proporcje się odwróciły. The Donald obciąża też senatorów Patricka Toomeya z Pensylwanii, Roba Portmana z Ohio, Richarda Burra z Karoliny Płn., a przede wszystkim uchodzącego za sumienie partii weterana wojny i polityki Johna McCaina z Arizony. Jeśli przepadną, republikanie stracą większość w Senacie.
Oficjalnie najważniejsi obok Trumpa republikańscy politycy, przewodniczący Izby Reprezentantów Paul Ryan i szef senackiego klubu partii Mitch McConnell, dalej popierają wytypowanego w prawyborach kandydata. Ale nieoficjalnie skłaniają się ku innemu scenariuszowi: oddajemy walkowerem prezydenturę Hillary Clinton, skupiamy się na defensywie w walce o obie izby Kongresu, aby pani prezydent miała związane ręce, sondujemy, kto w 2020 r. może rzucić jej wyzwanie i wygrać, gdy będzie się ubiegać o reelekcję.
Obóz Donalda jest coraz bardziej nieufny wobec knujących liderów partii. Miliarder długo nie chciał udzielić poparcia walczącemu o reelekcję przewodniczącemu Ryanowi i senatorom Ayotte i McCainowi. Zrobił to wreszcie, ale z niechęcią i pod dużą presją centrali. Jego współpracownicy uważają, że partyjni liderzy już dawno podjęli decyzję o odcięciu się od Trumpa. Ale centrala ma problem ze swoim kandydatem nie tylko z powodu notorycznych gaf i wygłaszanych na wiecach gróźb, jak choćby wtedy, kiedy zasugerował, że właściciele broni będą mogli „odpowiednio zareagować”, gdyby prezydent Clinton chciała im tę broń zabrać.
Partyjni wyjadacze z komitetu są zmęczeni tym, jak nieudolnie Trump prowadzi kampanię. Produkuje spoty pełne fałszywych informacji, które potem działają przeciwko niemu. W przeciwieństwie do Clinton nie chce mu się celować w stany, w których walka jest wyrównana, tylko jeździ tam, gdzie mu się podoba, przez co zaczynają mu uciekać dotąd bezpieczne dla republikanów stany, jak Georgia czy Karolina Południowa. I wreszcie lekceważy wyborców, bez których nie ma szans na wygraną, w tym kobiety z zamożnych przedmieść i tradycyjnie prawicowych Kubańczyków z Florydy.
Dlatego partyjni liderzy już w zasadzie zaakceptowali zwycięstwo Hillary Clinton i przygotowują się do rewanżowego meczu w 2020 r. Pierwszy w kolejce do walki o republikańską nominację jest... kandydat na wiceprezydenta Mike Pence. Urzędujący gubernator Indiany bardzo waży słowa podczas kolejnych wieców i wywiadów. Kiedy musi się odnieść do takich propozycji Donalda, jak oddanie Rosji Krymu, nabiera wody w usta. I odwołuje się do tradycyjnych republikańskich wartości, a nie miszmaszu z agendy Trumpa. Ewidentnie gra na siebie. Za nim jest Paul Ryan, który od dawna marzy o Białym Domu. Do tego dochodzi wielki przegrany prawyborów, senator Marco Rubio z Florydy. Późną wiosną myślał o porzuceniu polityki, teraz postanowił jednak zawalczyć o reelekcję do Senatu. Stawkę zamyka 40-letni senator Tom Cotton z Arkansas – tradycjonalista, konserwatysta, weteran wojenny i zawsze precyzyjnie przygotowany do polemiki z Barackiem Obamą. Kandydat prawie idealny.
Grupa 50 byłych ministrów i wiceministrów z republikańskich rządów odcięła się od Trumpa i oświadczyła, że nie nadaje się na prezydenta