Powiększanie liczby uczestników turnieju powoduje, że w fazie grupowej tylko kilka meczów budzi jakiekolwiek emocje.
Nie umniejszając w niczym sukcesowi zespołu Adama Nawałki, który na mistrzostwa do Francji zakwalifikował się w naprawdę dobrym stylu, nie można zapominać, że awans do turnieju finałowego był łatwiejszy niż kiedykolwiek. Powiększenie liczby uczestników do 24 powoduje, że aby na tegoroczne Euro nie pojechać, naprawdę trzeba się było postarać (jak np. fatalnie grające w eliminacjach Holandia czy Dania). Ale uboczną stroną tej demokratyzacji turnieju finałowego jest to, że zagra w nim sporo reprezentacji przeciętnych, a cała faza grupowa – czyli ponad dwie trzecie wszystkich spotkań – nie budzi większych emocji.
Z dzisiejszej perspektywy trudno w to uwierzyć, ale w pierwszych pięciu edycjach mistrzostw naszego kontynentu w turnieju finałowym brały udział tylko po cztery reprezentacje. Cały turniej składał się z czterech meczów (ewentualnie pięciu, bo raz potrzebna była powtórka finału), a gospodarza wybierano dopiero spośród czterech zespołów, które w eliminacjach przeszły przez fazę ćwierćfinałową. Potencjał marketingowy takich mistrzostw był znikomy, nie tylko w stosunku do dzisiejszych standardów, ale nawet gdy porówna się z rozgrywanymi w tych samych czasach mistrzostwami świata. Wystarczy powiedzieć, że nawet w meczach o złoty medal stadiony czasem nie były wypełnione w połowie (np. powtórzony finał w 1968 czy finał w 1976 r.).
Pierwszą reformę UEFA przeprowadziła przed turniejem w 1980 r. Liczbę uczestników turnieju finałowego zwiększono do ośmiu, przez co liczba spotkań wzrosła do 15, z góry wyznaczono gospodarza, który był zwolniony z udziału w eliminacjach, turnieje dostały pewną oprawę marketingową (logo turnieju, maskotka, oficjalna piłka itp.). W 1980 r. to jeszcze nie do końca zadziałało, bo poza meczami gospodarzy – Włochów – frekwencja była marna, ale turniej, także dzięki telewizji, zaczął budzić zainteresowanie również w krajach, które w nim nie brały udziału. Następna edycja, we Francji, była już sukcesem pod każdym względem. Ośmiozespołowy format obowiązywał przez cztery turnieje. Na powiększenie liczby finalistów – i to dwukrotne – zdecydowano się w efekcie zmian politycznych w Europie i przyjęcia w ciągu zaledwie kilku lat w poczet członków UEFA kilkunastu nowych państw. To miało sens, bo osiem zespołów w sytuacji, gdy w Europie zrobiło się nagle prawie 50 państw, byłoby za mało. Tym bardziej że stosunek liczby finalistów do uczestników eliminacji został zachowany na rozsądnym poziomie i 16-zespołowy format z 31 meczami nie spowodował spadku poziomu ani emocji.
Jednak UEFA zdecydowała się na jeszcze jedno powiększenie mistrzostw Europy i tegoroczne będą pierwszymi, w których wezmą udział 24 reprezentacje. Głównym argumentem na rzecz tej decyzji, którą poparły wszystkie federacje członkowskie, jest to, że udział w mistrzostwach przyczyni się do rozwoju piłki nożnej w nieco słabszych krajach. Takich jak np. debiutujące w jakimkolwiek wielkim turnieju Albania i Islandia czy wracające po wielu latach nieobecności w nich Węgry, Irlandia Północna czy Walia. Ten argument faktycznie jest nie do przecenienia, bo dla kibiców węgierskich, islandzkich czy albańskich awans ich reprezentacji do Euro jest znacznie większym przeżyciem niż dla przyzwyczajonych do sukcesów Niemców, Hiszpanów czy Włochów i lepiej, by dla tamtejszych chłopców idolami byli nie tylko Cristiano Ronaldo i Leo Messi, ale też Lorik Cana czy Kyle Lafferty. Ale część z tych mniej renomowanych reprezentacji i tak by się zakwalifikowała do turnieju, nawet gdyby był on w 16-zespołowym formacie (np. Irlandia Północna wygrała swoją grupę eliminacyjną), zatem ich satysfakcja z tego, że byłyby w prawdziwej elicie, byłaby większa. Trudno bowiem mówić, że we Francji spotyka się piłkarska elita naszego kontynentu, skoro grać będzie tam niemal połowa wszystkich reprezentacji.
Argumentów przeciw 24-zespołowemu turniejowi jest zresztą więcej. – Są teraz co najmniej 24 zespoły, które mają wystarczającą siłę, by efektywnie rywalizować w turnieju. Może 20 lat temu tak nie było, ale teraz jest potencjał, by 24-zespołowy turniej okazał się sukcesem – mówił po zaaprobowaniu rozszerzenia Euro ówczesny sekretarz generalny UEFA David Taylor. Przy całym szacunku dla reprezentacji Albanii, Irlandii Północnej czy Węgier i pamiętając, że same mistrzostwa Europy przyniosły dwie wielkie sensacje (zwycięstwo Danii w 1992 r. i Grecji w 2004 r.), trudno przypuszczać, by odegrały one znaczącą rolę we francuskim turnieju. Ilu piłkarzy z tych reprezentacji potrafi wymienić nawet dobrze obeznany z europejską piłką kibic?
Duża liczba drużyn ze średniej półki powoduje, że na francuskim Euro będzie więcej niż kiedykolwiek meczów niewzbudzających emocji. Szczególnie że skutkiem rozszerzenia składu finalistów do 24 jest mało atrakcyjny format turnieju z awansami z trzecich miejsc w grupie. Po fazie grupowej, czyli 36 spośród 51 meczów w turnieju, odpada tylko osiem zespołów. Wyjście z grupy do fazy pucharowej będzie bardzo łatwe, a zatem liczba meczów, w których zespoły grają z nożem na gardle – znikoma. Taki sam format turnieju obowiązywał na mistrzostwach świata od 1986 do 1994 r. i zdarzały się przypadki, że z grupy awansowała drużyna, która w trzech meczach dwa razy zremisowała i raz przegrała. Na dodatek obowiązujące zasady powodują, że w niektórych sytuacjach można kalkulować, z którego miejsca lepiej wyjść, by w następnej rundzie trafić na łatwiejszego przeciwnika. To, że ten format „nie jest idealny”, przyznał nawet Gianni Infantino, były sekretarz generalny UEFA, a obecnie prezydent FIFA. – 24 zespoły to jest problem, bo to nie jest idealny format. Pytanie jest, jak zrobić, by wyniki nie były ustalane i nie było wiadomo z góry, co jest dla ciebie najlepsze – mówił.
Biorąc to wszystko pod uwagę, spójrzmy na program meczów fazy grupowej i zastanówmy się, które z nich dla neutralnego kibica naprawdę zapowiadają się pasjonująco. Anglia – Walia, Niemcy – Polska, Belgia – Włochy. Coś jeszcze? Raczej wątpię. Potwierdzeniem tego jest spora podaż biletów na niektóre mecze. W marcu UEFA uruchomiła platformę odsprzedaży biletów, przez którą kibice – głównie ci, którzy kupili je w ciemno, czyli nie wiedząc jeszcze, kto będzie grał w danym meczu – mogli je legalnie odsprzedać. Platforma miała być czynna do końca marca, ale otwarta jest nadal i na kilka spotkań bilety można kupić o każdej porze. Tymi „hitami’ są zwłaszcza Rumunia – Albania, Rosja – Słowacja, Węgry – Islandia oraz Ukraina – Irlandia Północna, ale, co ciekawe, dość łatwo można było kupić także wejściówki na mecz otwarcia Francja – Rumunia.
Kolejnym mankamentem powiększenia Euro jest to, że w praktyce oznacza to ograniczenie potencjalnych gospodarzy do kilku największych państw. Mistrzostwa w 2020 r. będą wyjątkowo rozsiane w 13 miastach w całej Europie, ale od 2024 r. znów będą miały konkretnego gospodarza. Turnieju z 24 zespołami nie zorganizują już kraje takie jak Portugalia (gospodarz w 2004 r.), Austria i Szwajcaria (2008 r.) czy starające się o to w przeszłości Węgry i Chorwacja. Na samodzielne zorganizowanie turnieju będą mogły sobie pozwolić w zasadzie tylko Niemcy, Francja, Anglia, Hiszpania, Włochy, Rosja i Turcja. Czyli te kraje, które w UEFA mają najwięcej do powiedzenia.
I tu dochodzimy do sprawy kluczowej, czyli pieniędzy. Mottem UEFA jest hasło „We care about football” (Troszczymy się o futbol), ale zdaniem wielu kibiców bardziej adekwatne byłoby „We care about money”. Większy turniej to więcej meczów, więcej transmisji, więcej kibiców, większe dochody dla gospodarzy, jednym słowem więcej pieniędzy (to zresztą nie jest tylko przypadłość UEFA, bo sternicy FIFA obecnie myślą o powiększeniu mundialu do liczby 40 zespołów). Chyba że w pewnym momencie okaże się, iż więcej i więcej nawet dla zaangażowanego sympatyka piłki nożnej oznacza przesyt. Czego UEFA najwyraźniej nie dostrzega.