Kandydat republikanów z powodzeniem może powalczyć o kilka stanów, w których zwykle rozstrzygają się amerykańskie wybory prezydenckie. Donald Trump nie jest faworytem listopadowego pojedynku z Hillary Clinton, ale to nie znaczy, że kwestia tego, kto zostanie 45. prezydentem Stanów Zjednoczonych, jest już rozstrzygnięta.
Nowojorski miliarder od czasu faktycznego zwycięstwa w republikańskich prawyborach wyraźnie zyskuje w sondażach i ma szanse pokonać byłą pierwszą damę w kilku kluczowych stanach.
Jeszcze pod koniec kwietnia w niemal wszystkich ogólnokrajowych sondażach Clinton miała przewagę kilkunastu punktów nad Trumpem, co zapowiadało, że republikanom grozi w wyborach porażka, jakiej nie doznali od wielu lat. Tymczasem po tym, jak na początku maja z wyścigu o partyjną nominację prezydencką wycofali się dwaj ostatni rywale Trumpa, zaczął się on zbliżać do Clinton. W czterech badaniach przeprowadzonych już po tym przewaga prawdopodobnej kandydatki demokratów mieściła się w granicach błędu statystycznego albo nieznacznie go przekraczała. A w jednym z nich – przeprowadzonym przez Ipsos dla Reutersa – wyniosła zaledwie 1 pkt proc.
Oczywiście trzeba pamiętać, że do zdobycia Białego Domu nie jest konieczna bezwzględna większość w głosowaniu powszechnym, lecz większość spośród 538 głosów elektorskich, ale i tu perspektywy dla Trumpa się poprawiają. Niedawno wyglądało na to, że Trump może przegrać nawet kilka stanów, które od wielu lat niezmiennie głosują na republikanów (np. Arizonę, Georgię czy Utah), lecz teraz bardziej prawdopodobne jest, że raczej zdobędzie kilka z tzw. swing states, czyli tych, gdzie poparcie dla obu partii jest od lat bardzo zbliżone. I tak – na Florydzie i w Pensylwanii przewaga Clinton wynosi zaledwie 1 pkt proc., zaś w Ohio Trump prowadzi czterema punktami. We wszystkich trzech przed czterema laty to Barack Obama wygrał z Mittem Romneyem niewielką różnicą głosów. Łącznie zapewniają one 67 głosów elektorskich, czyli gdyby Trump zdobył te trzy stany, utrzymując zarazem wszystkie zdobyte przez Romneya, wystarczyłoby to do prezydentury.
Taki pozytywny – z punktu widzenia Trumpa – scenariusz nie musi się udać, ale kandydat republikanów ma w zanadrzu jeszcze jeden plan – zamierza powalczyć o kilka pewnych, jak się wydaje, stanów demokratycznych ze Środkowego Zachodu. – Wygramy w miejscach, o których wielu ludzi mówi, że są nie do wygrania, że republikanin nie może tam wygrać. Michigan jest świetnym przykładem. Nikt inny nie pojechałby do Michigan. My tam będziemy, bo uważam, że mogę wygrać – mówił w kwietniu Trump. Postawienie na stany ze Środkowego Zachodu, takie jak Michigan, Illinois czy Wisconsin, nie jest przypadkowym wyborem.
Niby republikanie nie mają tam szans, bo ich mieszkańcy od lat głosują na demokratów, i zresztą sondaże są na razie dla Trumpa bardzo niekorzystne, ale ich struktura demograficzna może zadziałać na jego korzyść. Trump największe poparcie ma wśród białych wyborców z klasy pracującej i niższej klasy średniej, a w przemysłowo-rolniczych stanach Środkowego Zachodu ta grupa jest licznie reprezentowana. Trzeba też pamiętać, że w wyborach prezydenckich w USA frekwencja ledwie przekracza 50 proc., czyli prawie co drugi Amerykanin nie głosuje, a Trump – co pokazały prawybory – ma dużą umiejętność docierania do ludzi, którzy zazwyczaj nie chodzą na wybory. Antysystemowy kandydat znacznie prędzej skłoni ich do pójścia do urn niż obecna w waszyngtońskiej polityce od lat Hillary Clinton.
Zresztą także inne kwestie pokazują, że Trump poważnie myśli o prezydenturze. Od czasu zapewnienia sobie partyjnej nominacji złagodził część kontrowersyjnych wypowiedzi, które były przydatne na etapie prawyborów, ale odstręczały od niego wyborców niezależnych. Jak choćby we wczorajszym wywiadzie dla brytyjskiej stacji ITV, gdy wyjaśniał, że nie jest wrogiem islamu, lecz wrogiem terroryzmu, i że chodzi mu o większą współpracę muzułmanów z policją.
Poza tym, Trump wyraźnie stara się załagodzić podziały w Partii Republikańskiej, której członkowie nie wiedzą, jak się zachować wobec jego nominacji – czy uznając, że ta kandydatura jest szkodliwa dla partii, nie popierać go, czy jednak poprzeć mimo wszystko. Wreszcie widać to w spekulacjach co do rozważanych kandydatów na wiceprezydenta. Trump jasno wskazał, że ma nim być jakiś doświadczony, znający realia Kongresu polityk, bo tylko ktoś taki może umożliwić Trumpowi – niemającemu własnego zaplecza politycznego – przeforsowanie swoich pomysłów.
Zmniejszająca się różnica między Trumpem a Clinton nie znaczy, że republikanin wygra listopadowe wybory, bo nadal ma on większy elektorat negatywny, a była sekretarz stanu wciąż jest zaangażowana w partyjne prawybory, ale nie jest to niemożliwe. A to w stosunku do sytuacji sprzed kilku tygodni i tak duża zmiana.