O tym, że demokracja coraz bardziej traci na popularności, do głosu i władzy dochodzą liderzy wyznający zasadę silnej ręki. I chyba trzeba się będzie do nich przyzwyczaić.
Zeszłego lata Viktor Orbán postanowił zaszokować adwersarzy. – Globalny kryzys finansowy z 2008 r. pokazał nam, że liberalne państwa demokratyczne nie są w stanie pozostać konkurencyjne w skali globalnej – rzucił szef węgierskiego rządu. – Naród węgierski nie jest zwykłym tłumem jednostek, lecz wspólnotą, którą trzeba zorganizować, wzmacniać i budować – przekonywał, dorzucając, że w miejsce demokracji liberalnej należałoby raczej wybudować „demokratyczne państwo nieliberalne”. Wzorce? Rosja. Turcja. Chiny. – Żadne z nich nie jest liberalne, a niektóre nie są nawet demokracjami – podsumował.
Zamierzony efekt osiągnął: przeciwnicy Orbána w kraju i za granicą zatrzęśli się z oburzenia. A on tylko na to czekał, by móc mocniej podkreślić, co ma na myśli. – Nieliberalna demokracja nie przeczy fundamentalnym wartościom liberalizmu, jak choćby wolność – klarował. – W przyszłości może się zdarzyć wszystko. A to oznacza, że łatwo może się okazać, że nasz czas właśnie nadszedł – dodał.
Czas liderów, którzy mniej lub bardziej otwarcie kontestują najpopularniejszy dotychczas model rządów, rzeczywiście nadszedł. „Nieliberalna demokracja” pleni się nie tylko w państwach wymienionych przez Orbána. Miłośnikami modelu, którego symbolem stał się w ostatnich 15 latach Kreml, są również tacy przywódcy, jak prezydent RPA Jacob Zuma, prezydent Egiptu Abd al-Fattah as-Sisi czy premier Izraela Benjamin Netanjahu (który w niedawnych wyborach, mimo wcześniejszych prognoz, utrzymał władzę). Za ich plecami rośnie też generacja polityków zachodnich, którzy chętnie dołączyliby do tego grona – najlepszym przykładem może być Marine Le Pen i jej Front Narodowy.
Musisz mieć w sobie żelazo
Wystąpienie Orbána uruchomiło reakcję łańcuchową – odezwały się wszystkie światowe kasandry, przepowiadając „nowy światowy trend”, lub przypominając, że taki trend już przepowiadały. „Ta mowa wpadła mi w oko, gdyż w 1997 r. napisałem esej, w którym użyłem tej samej frazy – nieliberalna demokracja – do opisania niebezpiecznego trendu” – pisał w „Washington Post” popularny amerykański politolog Fareed Zakaria. – „Demokratyczne rządy, często popularne, używały swoich mandatów do erodowania praw jednostki, podziału władzy i rządów prawa”.
Zakaria mógł 18 lat temu dostrzegać „niebezpieczny trend”, ale jego korzenie tkwią znacznie głębiej. – Gdybym był u władzy bez ograniczeń, bez konieczności pytania tych, którzy są rządzeni, czy podoba im się to, co czynię, to nie mam najmniejszej wątpliwości, że mógłbym rządzić znacznie bardziej efektywnie w ich własnym interesie – błysnął w radiowym wywiadzie Lee Kuan Yew, przez ponad 30 lat premier Singapuru, współtwórca tego azjatyckiego minipaństwa i do śmierci jego de facto przywódca.
Był 1960 r., a powyższe credo stało się najlepszym, lapidarnym opisem rządów w Singapurze. Lee nigdy nie robił tajemnicy z tego, że nie darzy „liberalnej demokracji” wielkim szacunkiem. – Wolność prasy, wolność mediów musi być podporządkowana nadrzędnym potrzebom integralności Singapuru i prymatowi celów wybranego rządu – mówił dekadę później. – Ktokolwiek rządzi Singapurem, musi mieć w sobie żelazo. Albo dać sobie spokój. To nie jest gra w karty! To twoje i moje życie! Całe życie spędziłem, budując ten kraj, i jak długo to ja tu dowodzę, nikt tego nie rozwali – wykrzykiwał na wiecu już w latach 80.
I naprawdę nieliczni z jego rodaków próbują podważać zasługi polityka czy model rządów, jaki zaprowadził w Singapurze. Mówimy o realnie twardej ręce: Singapur słynie z rygorystycznego prawa. Wyrok śmierci za narkotyki, baty m.in. za naruszenie prawa wizowego lub wandalizm, tysiąc dolarów grzywny za picie alkoholu w miejscu publicznym – to przykłady pierwsze z brzegu, obowiązujące nie tylko miejscowych, ale i turystów. Gdy w latach 80. zaczęły się mnożyć sytuacje, kiedy nastolatki zaklejały gumą do żucia skrzynki pocztowe czy przyciski w windach – po kilku latach zastanawiania się, co z tym fantem zrobić, rząd po prostu zakazał importu gumy do żucia. Od 2004 r. w sprzedaży znajdują się wyłącznie produkty tego typu o działaniu terapeutycznym.
Jednocześnie, w ciągu 50 ostatnich lat, PKB per capita wzrosło w Singapurze dwunastokrotnie (w USA – dwukrotnie): dziś wynosi 55 tys. dol. Ostatnie 15 lat to wzrost gospodarczy średnio o 6 proc. rocznie, podczas gdy średnia na Zachodzie to 2 proc. W rankingach konkurencyjności Singapur ustępuje wyłącznie Szwajcarii, w rankingu najlepszych miejsc do robienia interesów Economist Intelligence Unit od siedmiu lat zajmuje pierwszą pozycję. Od prawie dekady przenoszą się tu banki i finansjera: pierwsza fala przybyła wraz z wybuchem kryzysu finansowego, druga – gdy Szwajcaria zaczęła znosić tajemnicę bankową, kolejna – gdy posypała się gospodarka Cypru. Śmiertelność niemowląt? Trzy razy niższa niż w USA. Wskaźnik zabójstw? 24 razy niższy niż w USA. Zaledwie co setny Singapurczyk przyznaje, że żyje na granicy ubóstwa.
I nikt – może prawie nikt – nie kwestionował przez te lata przywództwa Lee Kuan Yew. Przeciwnie, w „The Singapore Story” – ciężkim tomiszczu wspomnień byłego premiera – roi się od cytatów z wyrazami poparcia ze strony zachodnich liderów, a Brytyjczycy są wspominani jako najważniejsi sojusznicy w procesie zdobywania władzy. „Lider Singapuru rządził niedemokratycznie, ale skutecznie. Co rodzi pytanie: jaki jest właściwie nadrzędny cel rządów?” – zapytał, może retorycznie, magazyn „The Atlantic”, donosząc pod koniec marca o śmierci Lee Kuan Yew.
Widzę szafranowe fale!
Uproszczona odpowiedź mogłaby zapewne brzmieć: unikanie kryzysów, podchwycenie nacjonalistycznej nuty i zapewnianie bezpieczeństwa. W retoryce Victora Orbána kryzys finansowy, zapoczątkowany w 2008 r., był najgorszym nieszczęściem w nowożytnej historii Węgier (większym niż skorumpowane rządy socjalistów), a „złotą epoką” jest okres sprzed ponad dekady, kiedy to pierwszy raz rządził krajem. W Rosji widmem – ze względu na obowiązujące obecnie sankcje wracającym teraz z podwójną siłą – jest wspomnienie zapaści rynku z 1998 r. Turcy doskonale pamiętają mizerię gospodarczą i banknoty z nominałem 10 000 000 lir sprzed półtorej dekady, zanim do władzy doszedł Recep Tayyip Erdogan, a wzrost gospodarczy zaczął osiągać w porywach poziom 10 proc. W Azji cezurą jest kryzys finansowy z 1997 r. W Indiach populista i ideolog „szafranowej fali” – jak mówi się o tamtejszym, graniczącym z szowinizmem, nacjonalizmie – Narendra Modi doszedł do władzy na fali rozczarowania fatalnymi wynikami gospodarczymi poprzedniej ekipy. We Francji drogę Marine Le Pen torują kolejne ekipy, chaotyczną polityką pogłębiające tylko gospodarczą stagnację kraju.
„Większość Rosjan wydaje się zadowolona z autokratycznych rządów, przynajmniej na razie. W przeciwieństwie do komunizmu władza Putina nie ingeruje w ich osobiste życie, jeżeli trzymają się z dala od polityki. Poza tym obecny rząd ma tę przewagę nad rządami z okresu burzliwej demokracji lat 90., że dzięki wysokim cenom ropy i gazu udaje mu się podnosić standard życia” – pisał w wydanym siedem lat temu „Powrocie historii i końcu marzeń” amerykański politolog Robert Kagan. Kolejne lata po sformułowaniu tej diagnozy tylko umacniały popularność Kremla: Putin wydawał się prowadzić Rosję pewną ręką przez okres gospodarczych zawirowań na światowych rynkach po 2008 r., niedawno „odzyskał” Krym, a obecne próby ukarania go za pomocą sankcji zapewne skonsolidują Rosjan wokół jego ekipy.
Pomysł na gospodarczą politykę – surowce w Rosji, pognębienie rekinów międzynarodowej finansjery na Węgrzech, gwałtowną liberalizację gospodarki w Turcji – warto przyprawić szczyptą nacjonalizmu. – Widzę szafranowe fale rosnące z całego regionu! Co za zachwycający widok – zagrzewał Hindusów Narendra Modi w czasie kampanii wyborczej. Bo ostatnie lata nie przyniosły Hindusom nic dobrego – wieloletni premier i autor reform rynkowych z początku lat 90., Manmohan Singh, od lat tracił popularność. Nie dość, że kilka lat temu przekroczył osiemdziesiątkę, to jeszcze kierował gabinetem funkcjonującym od skandalu do skandalu, a na koniec – jakieś trzy lata temu zaczął „kłaść” gospodarkę. Rating Indii według Standard & Poor’s spadł do BBB-, inwestorzy zaczęli uciekać, kraj zaczęły nękać przerwy w dostawach energii, w stanie Assam wybuchły zamieszki. Rok później załamała się rupia, w ciągu kilku tygodni inwestorzy wycofali z Indii 11,5 mld dol. kapitału, co odbiło się echem na wszystkich azjatyckich giełdach. W tym samym czasie, dodajmy, Modi oczyma wyobraźni widział już przetaczające się przez subkontynent „szafranowe fale”.
Te same nuty dałoby się dostrzec u innych czempionów „nieliberalnej demokracji”. W dyskusjach o konflikcie ukraińskim Orbán z lubością przypomina o 200-tys. mniejszości węgierskiej na Zakarpaciu. W ubiegłym roku żądał od Kijowa gwarancji podwójnego obywatelstwa, pełnych praw mniejszości oraz – niemal wprost – autonomii dla tamtejszych Węgrów. Przy okazji władze w Budapeszcie patrzą przez palce na poczynania ultranacjonalistów z Jobbiku w odniesieniu do konfliktu ukraińskiego. Mniejsza już o moskiewskie wystąpienia lidera ugrupowania Gabora Vony. Członkowie organizacji jeździli na wschodnią Ukrainę w charakterze obserwatorów, parlamentarzyści Jobbiku przygotowali projekt uchwały potępiającej czystki etniczne, mające być dziełem sił rządowych, chętnie przypominają o pomyśle Węgierskiego Okręgu Autonomicznego na Zakarpaciu.
Również nad Bosforem Erdogan zawarł cichy sojusz z częścią tamtejszych środowisk nacjonalistycznych. „Sułtan”, jak bywa nazywany prezydent – a wcześniej wieloletni premier – powoli przestawia system polityczny w Turcji na prezydencki i nie stroni od gestów przywołujących pamięć imperium osmańskiego – ba, kilka tygodni temu tureccy komandosi przeniknęli na terytorium ekstremistów z Państwa Islamskiego, by ewakuować grobowiec Sulejmana Szaha, dziadka założyciela imperium, oraz oddział strzegących go dotąd żołnierzy. Nic tak nie podnosi notowań jak spektakularna interwencja zbrojna – choć generalnie w konfrontację z Państwem Islamskim Ankara nie ma zamiaru się wikłać.
Co nie znaczy, że bezpieczeństwo w „nieliberalnej demokracji” ma znaczenie drugorzędne. Jeszcze jeden z „kumpli Putina” – jak „Financial Times” określa klub przywódców o ciągotkach autokratycznych – Benjamin Netanjahu od kilku lat konsekwentnie straszy Izraelczyków irańską bombą atomową. To, czy Iran dąży – czy też raczej dążył – do jej zdobycia, to osobny problem. Rzecz w tym, że nawet izraelskie służby wywiadowcze są przekonane, iż Teheran już dawno temu porzucił marzenia o własnym potencjale nuklearnym. Cóż, trudno zrezygnować z pozycji obrońcy przed „faszystami z Kijowa” czy „neonazistami z Teheranu”.
W Caracas znajdzie pan dom, panie Putin
„Politycy sprawujący władzę w Rosji i Chinach wierzą w zalety silnej władzy centralnej i pogardzają słabościami systemu demokratycznego. Uważają, że ich duże i skłonne do swarów narody, żeby dobrze funkcjonować i osiągnąć dobrobyt, potrzebują narzuconego z góry porządku i stabilności. Sądzą, że brak zdecydowania i chaos, typowe dla demokracji, prowadziłyby do ubóstwa ich krajów i działałyby na ich niekorzyść, w przypadku Rosji zdążyły już dokonać dzieła zniszczenia” – dowodzi Kagan. „Nie są po prostu autokratami. Oni wierzą w autokrację” – dodaje.
Uosobieniem takich przekonań stał się – zapewne już nieodwołalnie – Władimir Putin. Wygląda wręcz na to, że role się odwróciły – kiedyś politolodzy twierdzili, że Kreml wzoruje się na Państwie Środka, dziś to biografia Putina jest za Wielkim Murem absolutnym bestsellerem w tym segmencie książek, a 92 proc. Chińczyków z sympatią wyraża się o polityce rosyjskiego prezydenta. Określenie „putinizm” przestaje być wyrazem niechęci do gospodarza Kremla i staje się stosunkowo chłodnym określeniem zjawiska ideologicznego. Fraza „nieliberalna demokracja” zaś jego synonimem. – Nigdy bym się nie spodziewał, że przywódca jakiegoś narodu, z Europy czy spoza niej, użyje tego terminu jako oznaki dumy – kwitował na łamach „Washington Post” Fareed Zakaria.
Cóż, czas chyba przywyknąć. Wyjąwszy bowiem zachodnich przywódców, reszta świata nie ukrywa zachwytu „dokonaniami” Putina. – Chcielibyśmy współpracować z silną, potężną Rosją. My, Węgrzy, mamy świadomość wagi Rosji w światowej polityce. Szanujemy ten wielki kraj nie tyle ze względu na jego rozmiary, ale ze względu na jego kulturę. Nasz szacunek może być podstawą ścisłej współpracy gospodarczej – zachwalał Orbán, odwiedzając swego czasu Kreml. – Nasze relacje mogą być teraz zupełnie inne niż w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Stały się bardziej przejrzyste, przyjazne i pragmatyczne – odwzajemniał dusery gospodarz Kremla.
W lutym Putin wyskoczył z wizytą do Egiptu. Rządowy dziennik „Al-Ahram” zachłysnął się nim, prezentując całokolumnowe fotostory o rosyjskim prezydencie – z obowiązkowymi kadrami w mundurze, na macie, na motolotni i z obnażonym torsem (i sztucerem) w tajdze. Podkreślano podobną proweniencję obu liderów – ze struktur siłowych. Uwadze nie umknął specjalny prezent dla egipskiego prezydenta, starannie wykonany automat kałasznikowa. A to dopiero początek. W Europie swojej fascynacji Putinem nie ukrywają politycy z obu krańców politycznej sceny – od Marine Le Pen po Aleksisa Tziprasa. Za Atlantykiem „odzyskanie Kremla” pochwaliła z nutą zazdrości argentyńska prezydent Cristina Kirchner, a jej wenezuelski odpowiednik Nicolas Maduro wzruszał listem do Putina. „Mam nadzieję, że już wkrótce spotkamy się tu, w Caracas. Powinien pan wiedzieć, że i tu znajdzie pan dom” – napisał w połowie marca.
„Kluczowe elementy putinizmu to nacjonalizm, religia, konserwatyzm społeczny, państwowy kapitalizm i rządowa dominacja w mediach. Wszystkie te cechy, w taki czy inny sposób, odróżniają się – lub są wrogie – od zachodnich wartości praw jednostki, tolerancji, kosmopolityzmu i internacjonalizmu” – komentował Zakaria. I są też źródłami sukcesu. Cóż, niewątpliwie rząd uwolniony od konieczności stawiania czoła krytykom, mediom czy opozycji może przeznaczyć więcej energii i środków na wybrane cele. Niewątpliwie konieczność wykonywania woli większości przy uwzględnianiu praw mniejszości umniejsza skuteczność rządzących. Niewątpliwie, jeżeli sprowadzić politykę do gry o sumie zerowej, demokracja nie przynosi tak wielkich korzyści, jak okres sprawnie realizowanego zamordyzmu. Niewątpliwie, miejsce, jakie w historii zajmują oświeceni dyktatorzy, bywa bardziej prestiżowe niż rola, którą mają do odegrania szarzy technokraci, zbierający manatki po kilkuletniej kadencji.
Jednocześnie jednak trudno zapomnieć o tym, że w ostatnich dekadach nierzadko mieliśmy okazję oglądać autokratów, którym powinęła się noga. Na dłuższą metę sytuacji nie opanowali Vladimir Mecziar na Słowacji, Slobodan Miloszević w Serbii, Wiktor Janukowycz na Ukrainie, Zajn al-Abidin Ibn Ali w Tunezji i wielu innych. Od lat 90. fale nacjonalizmu kilkakrotnie już przetaczały się po Europie, wynosząc do władzy choćby austriacki odpowiednik Frontu Narodowego Le Pen – Wolnościową Partię Austrii Joerga Haidera. Jeszcze inni stopniowo włączyli się do mainstreamu, dziś bowiem nikt już nie straszy, jak kilka lat temu, potencjalną dyktaturą Roberta Fico na Słowacji czy Christopha Blochera w Szwajcarii.
Gra w samotności
– Zagraniczna potęga okupuje arabski kraj i wiesza jego przywódcę, podczas gdy my się przyglądamy i śmiejemy – zagrzmiał siedem lat temu na szczycie Ligi Państw Arabskich Muammar Kadafi. Zawiesił głos, rozejrzał się po sali i dostrzegł uśmieszki na twarzach słuchaczy. – Jak głowę kraju należącego do tej Ligi można tak po prostu powiesić? Nie mówię o polityce Saddama czy naszych sporach z nim. Wszyscy mamy swoje nieporozumienia, nie zgadzamy się między sobą, ale... – libijski dyktator znowu przerwał. – Nic nie trzyma nas razem poza tą halą! – wykrzyknął na koniec. Znów pauza, kamera pokazuje rozbawionego prezydenta Syrii Baszara al-Asada. W końcu i Kadafi zaczyna się śmiać. – W przyszłości nadejdzie i wasza kolej! – krzyczy.
Trzy lata później Kadafi został zatłuczony na śmierć, a al-Asad broni skrawków swojego państwa, jakie jeszcze kontroluje wierna mu armia. Wystąpienie okazało się prorocze – i charakterystyczne. Bowiem, mimo chwytliwej formuły „klubu autokratów”, autokracja jest grą w samotności. Putiniści nie stanowią wspólnego bloku, nie formułują wspólnej polityki, nie tworzą sojuszy zdolnych przetrwać dekady. Dlatego też nie będą w szczególny sposób płakać po tych kolegach z „klubu”, których kolej „nadeszła”.
Chavizm, abenomika, demokracja rynkowa, koniec historii, antyglobalizm – światowa politologia lubuje się w tworzeniu chwytliwych pojęć, które nie definiują jednak niczego więcej poza atmosferą chwili. Nieliczne z tych idei zakorzeniają się na dłużej, najczęściej odchodząc w niepamięć wraz z autorami tych pojęć. Czy w perspektywie ćwierćwiecza będziemy więc pamiętać jeszcze pojęcia „putinizm” czy „nieliberalna demokracja”? Oby nie.
Gdybym był u władzy bez konieczności pytania tych, którzy są rządzeni, czy podoba im się to, co czynię, to nie mam wątpliwości, że mógłbym rządzić znacznie bardziej efektywnie w ich własnym interesie – błysnął w wywiadzie Lee Kuan Yew, przez ponad 30 lat premier Singapuru