Jeszcze do niedawna mekką dla europejskich bankrutów był Londyn. Bo tam, za niewielkie pieniądze, można było znaleźć azyl przed wierzycielami. Teraz nową mekką może się stać Warszawa
Opłata za wniosek: 700 funtów. Zarobek firmy pośrednika: od 500 funtów w górę. To cena, jaką trzeba zapłacić za wolność od długów. Oczywiście koszty mogą być wyższe, ale to już zależy od tego, czym miałby się zająć pośrednik, czyli nasz wybawiciel. Z ofert w internecie: „Udzielamy kompleksowej pomocy w ustanowieniu centrum interesów życiowych w Anglii i Walii. Obejmuje ona uzyskanie numeru ubezpieczenia społecznego (NIN), otwarcie konta bankowego w brytyjskim banku, otwarcie działalności gospodarczej w UK oraz wiele innych dodatkowych instrumentów. Po wypełnieniu wszystkich niezbędnych formalności przygotowujemy wniosek o upadłość, towarzyszymy naszym klientom w brytyjskim sądzie oraz na wywiadzie z brytyjskim syndykiem. Po uzyskaniu wyroku o upadłości (Bankruptcy Order) udzielamy pomocy prawnej przez cały okres restrykcji (z reguły rok) aż do zakończenia postępowania upadłościowego”. To propozycja firmy ze słowami „europejskie” i „centrum” w nazwie. Klasyczny przykład tzw. forum shoppingu – podstawy turystyki upadłościowej.
Co to takiego? Dłużnicy wykorzystują zasadę, że upadłość ogłoszona przez sąd jednego kraju UE musi być respektowana przez inne państwa członkowskie. Bankrutują więc tam, gdzie jest to najtańsze, formalności są ograniczone do minimum, a oddłużenie następuje najszybciej. – Turystyka upadłościowa jest bardzo popularna zwłaszcza w przypadku upadłości konsumenckiej, która u nas do niedawna była praktycznie nieosiągalna – mówi Michał Nowicki, licencjonowany syndyk i ekonomista, członek zarządu Pluta Poland, międzynarodowej firmy zajmującej się doradztwem gospodarczym oraz prowadzeniem postępowań upadłościowych.
Jak bankrutować, to w Londynie
Początki turystyki upadłościowej w naszym kraju to 2008 r. To wtedy prawnicy przećwiczyli, jak w praktyce wygląda bankructwo polskiego podmiotu ogłoszone przez zagraniczny sąd na przykładzie sprawy firmy Christianapol, producenta mebli z Łowynia. Ten przypadek otworzył szeroko drzwi dla tzw. upadłości transgranicznej, przy okazji pokazując, jakie konsekwencje rodzi to dla polskich wierzycieli.
„Sąd we Francji ogłosił naszą upadłość i przestajemy wam płacić” – tak w skrócie można przedstawić treść faksu, jaki do swoich kontrahentów pod koniec 2008 r. wysłał Christianapol. Ta informacja wprawiła ich w osłupienie, bo nic nie zapowiadało kłopotów tej firmy. Na dodatek zachodzili w głowę, jakim cudem francuski sąd mógł ogłosić bankructwo polskiej firmy. Okazało się, że mógł.
Pierwszy wyrok zapadł w październiku 2008 r. Francuski sędzia uznał, że choć przedsiębiorstwo funkcjonuje w Polsce, to jego głównym centrum działalności jest Francja – bo to francuski podmiot miał 90 proc. udziałów w firmie niemieckiej, która z kolei była właścicielem Christianapolu. Dla polskich wierzycieli oznaczało to początek kilkuletniej batalii o odzyskanie pieniędzy. Próbowali doprowadzić do upadłości Christianapolu przed polskim sądem, by zaspokoić roszczenia z majątku dłużnika – ale było to trudne, bo sąd w Meaux rozpoczął wobec Christianapolu postępowanie w trybie sauvegarde, odpowiedniku naszego postępowania naprawczego. W praktyce sprowadzało się to do ustalenia 10-letniego planu spłaty długów i zakazu sprzedaży majątku dłużnika. To właśnie tym orzeczeniem zasłaniał się Christianapol, który dowodził, że polski sąd nie może go uznać za bankruta.
Prawnicy wierzycieli próbowali podważyć prawo Francuzów do decydowania o losie polskiej firmy – ale i tu przegrali. Europejski Trybunał Sprawiedliwości w wyroku z listopada 2012 r. potwierdził, że upadłość firmy ogłoszona w jednym kraju UE obowiązuje we wszystkich państwach Wspólnoty, a tzw. postępowania wtórne – do którego próbowali doprowadzić wierzyciele Christianapolu – muszą uwzględniać rozstrzygnięcia z postępowania głównego.
Finał tej sprawy to ostateczne uznanie przez francuski sąd Christianapolu za bankruta dopiero pod koniec stycznia 2013 r. Kilka tygodni później podobne orzeczenie – w postępowaniu wtórnym – wydał też polski sąd.
Jednak to nie Francja stała się dla polskich dłużników głównym kierunkiem turystyki upadłościowej, ale Wielka Brytania. Zjednoczone Królestwo przyciągało potencjalnych bankrutów – zwłaszcza konsumentów – głównie tym, że jeszcze do niedawna jego sądy nie przywiązywały zbyt dużej wagi do formalności. Według Michała Nowickiego choć nie ma dokładnych statystyk, to w ciemno można zakładać, że brytyjskie sądy wydały więcej wyroków stwierdzających upadłość konsumencką w przypadku obywateli z polskim paszportem niż sądy w Polsce (gdzie do tej pory w kraju ogłoszono zaledwie kilkadziesiąt bankructw konsumentów). – Przed angielskim sędzią nie trzeba było udowadniać, że jesteś niewypłacalny, bo straciłeś pracę albo miałeś wypadek. Liczyło się tylko to, czy jesteś w stanie spłacać swoje zobowiązania, czy nie – mówi Nowicki.
Piotr Gajda, radca prawny i pełnomocnik zarządu do spraw obsługi prawnej firmy Intrum Justitia, dodaje, że brytyjski system prawny był szczególnie atrakcyjny dla dłużników, bo gwarantował automatyczne oddłużenie już po roku od ogłoszenia upadłości. To znaczy, że tylko przez 12 miesięcy wierzycieli spłacano w stopniu, w jakim było to możliwe. W Polsce upadłość trwa do zbycia majątku i zaspokojenia wierzycieli w jak największym stopniu, a w przypadku upadłości konsumenckiej plan spłat długu może być rozpisany maksymalnie na trzy lata. – Nie bez znaczenia był też czas orzekania w sądach angielskich – jest znacznie krótszy niż u nas. Słyszałem o sprawach, które rozstrzygano w ciągu rozprawy trwającej kilka minut. Jeżeli wniosek jest dobrze przygotowany, zajmowało to właśnie tyle czasu – mówi Gajda.
Inny powód to dość liberalne podejście sądów do sprawy tzw. centrów interesów życiowych, czyli COMI (Centre of Main Interests). To Wielka Brytania musi być takim centrum, bez tego angielski sąd nie rozpatrzy wniosku. Do niedawna wystarczył półroczny pobyt na Wyspach i numer ubezpieczenia społecznego. To właśnie wokół ustanawiania COMI wyrósł cały biznes nazywany w branży prawniczej forum shoppingiem. – Takie usługi oferują kancelarie prawne czy firmy doradcze. Istnienie całej branży, która zarabia na przeprowadzeniu procesu upadłościowego przed zagranicznym sądem, pokazuje, że jest zapotrzebowanie na tego typu usługę. Z drugiej strony ich oferty są mniej lub bardziej nieporadne, bazują na emocjach dłużników, którzy często szukają wszelkich możliwych sposobów, żeby wyjść z tarapatów, w jakie popadli – stwierdza Gajda. – Ceny takich usług mogą kształtować się od kilku do kilkunastu tysięcy złotych. Trzeba jednak być ostrożnym: nie da się takiego postępowania przeprowadzić zdalnie, czyli zbankrutować według brytyjskiego prawa, nie wyjeżdżając z Polski. Opowiadanie czegoś takiego to naginanie rzeczywistości – dodaje Michał Nowicki.
Prawnik podkreśla, że najłatwiej z upadłości w Wielkiej Brytanii mogą skorzystać polscy emigranci, którzy wyjechali tam za pracą, a w Polsce zostawili długi. Choćby kredyt we frankach zaciągnięty na zakup mieszkania w celach inwestycyjnych albo niespłacone karty kredytowe, poręczenia czy dług odziedziczony. Ich polscy wierzyciele mogą mieć problem z odzyskaniem pieniędzy: co prawda mają takie samo prawo do zaspokojenia swoich roszczeń jak inni wierzyciele, ale może być z tym techniczny kłopot. Bo walczyć o swoje trzeba na terenie Wielkiej Brytanii, za pośrednictwem brytyjskiego odpowiednika naszego komornika. Pół biedy, jeśli wierzycielem jest bank, który na ogół ma prawne zaplecze i może sobie z tym poradzić. Gorzej, jeśli to mała firma, której dłużnik nie zapłacił za jakąś usługę lub towar. – Jeżeli wierzyciel nie ma do czynienia na co dzień z takimi sprawami, to na pewno jest to dla niego duży problem. Prostszym rozwiązaniem jest zwrócenie się do firmy windykacyjnej, która działa na zagranicznych rynkach, i zlecenie jej odzyskaniea wierzytelności – mówi Nowicki.
Czas na Warszawę
Nasi rozmówcy oceniają, że swoje żniwa forum shopping przeżywał przez ostatnie dwa lata. Ale czas zbiorów powoli się kończy. Brytyjczykom przestała odpowiadać rola mekki dla bankrutów z całej Europy i zaostrzają prawo. Sądom angielskim już nie wystarczy pół roku przebywania na Wyspach. Teraz oczekują rocznego pobytu, w niektórych przypadkach nawet kilkuletniego – przepisy tego wyraźnie nie precyzują.
Trudniej jest też udowodnić, że to Londyn jest naszym COMI. Z wyroków, jakie zapadały ostatnio w angielskich sądach, wynika, że dłużnik musi wykazać, że rzeczywiście mieszka na Wyspach. Nie wystarczy sama umowa najmu mieszkania, potrzebny jest jeszcze wyciąg z rachunku bankowego, którym udowodni dokonywanie płatności w Wielkiej Brytanii. Nadal potrzebny jest numer ubezpieczenia społecznego – ale też dowód na płacenie podatków. I podjęcie stałej zarobkowej płacy, a nie okazjonalnej. – Sądy wydały kilka orzeczeń, w których nawet te przesłanki uznały za niewystarczające. Powodem tego był np. fakt, że rodzina wnioskodawcy pozostała w starym kraju. Dla sądu oznaczało to, że potencjalny bankrut ma silny związek osobisty i emocjonalny z krajem pochodzenia. A to prowadzi do wniosku, że mimo wszystko przebywa w Wielkiej Brytanii tymczasowo – mówi Piotr Gajda.
Wniosek może zostać odrzucony, jeśli kandydat na bankruta ma np. nieruchomości w starym kraju albo korzysta ze starego adresu korespondencyjnego. Jeśli wniosek o upadłość złożył przedsiębiorca, to sąd sprawdzi, czy jego partnerzy w biznesie nie są przedsiębiorcami w kraju pochodzenia. Jeśli wszyscy mają adresy w starym kraju – wniosek zostanie odrzucony. Bo przeniesienie COMI do Wielkiej Brytanii zostanie uznane za pozorne.
Co więcej, Brytyjczycy wypowiedzieli też wojnę forum shoppingowi. Przykład to przypadek firmy prawniczej z Manchesteru, która wyrokiem sądu została rozwiązana po tym, jak udowodniono jej, że oferuje obywatelom Niemiec przenoszenie centrów interesów życiowych do Anglii. – Z tych powodów swoje najlepsze lata turystyka upadłościowa do Wielkiej Brytanii ma już chyba za sobą. Ale nie sądzę, żeby zjawisko zupełnie zaniknęło. Ono może raczej zmienić kierunek. I kto wie, czy to Warszawa nie stanie się punktem docelowym – mówi Piotr Gajda.
Prawnik zwraca uwagę, że z początkiem roku weszła nowelizacja polskiego prawa upadłościowego, które może znacznie ułatwić bankrutowanie osobom fizycznym. Wniosek o upadłość sąd będzie mógł oddalić tylko wtedy, kiedy niewypłacalność będzie wynikiem świadomego działania dłużnika. – Nie można wykluczyć, że pojawi się zjawisko turystyki upadłościowej konsumentów do naszego kraju. Nasza nowa ustawa jest w tej chwili znacznie bardziej liberalna od niemieckiej. I nie wiadomo, czy Niemcy nie będą chcieli ogłaszać swojej upadłości w Polsce. Wszystko w rękach sędziów – mówi Piotr Gajda.
Dla Michała Nowickiego magnesem, który może potencjalnie przyciągać bankrutów z zagranicy, jest nowy zapis w polskich przepisach, zgodnie z którym sąd może oddłużyć konsumenta od razu bez żadnego planu spłat długów, o ile dłużnik wykaże, że nie ma żadnego majątku ani dochodów, z których mógłby go spłacać. – To wystarczający powód, zakładać, że turystyka upadłościowa z Polski do Wielkiej Brytanii pewnie się skończy. Czy zacznie się ruch w drugą stronę, trudno dziś powiedzieć. To dopiero pokaże praktyka polskich sądów – uważa syndyk.