Aby przekonać Szkotów do pozostania w składzie Zjednoczonego Królestwa, Londyn obiecał im jeszcze szerszą autonomię. Władze w Edynburgu wkrótce zyskają nowe kompetencje
Już nazajutrz po ogłoszeniu wyników czwartkowego referendum niepodległościowego na ulicach stolicy Szkocji, Edynburga, prawie nie było widać śladów kampanii. Na niektórych oknach pozostały pojedyncze flagi czy naklejki ze słowem Yes. Czasem można spotkać kogoś z takim znaczkiem, choć jeszcze trzy dni wcześniej nie tylko one, ale i podobne koszulki były niemal obowiązkowym elementem stroju zwolenników oderwania się Szkocji od Wielkiej Brytanii. Szkockich flag nadal jest mnóstwo, ale większość można znaleźć w sklepikach z gadżetami. Co ciekawe, zwycięskiego „no, thanks” nie widać już wcale.

Dewolucji ciąg dalszy

Wpływ na mniejszą skłonność do demonstrowania własnych poglądów z pewnością miały wydarzenia z Glasgow, gdzie w noc po głosowaniu doszło do sporadycznych starć między zwolennikami i przeciwnikami niepodległości. Wygrana – stosunkiem głosów 55 do 45 – zwolenników pozostania Szkocji w składzie Zjednoczonego Królestwa nie oznacza, że jedynym skutkiem referendum będzie piątkowa zapowiedź listopadowej dymisji premiera autonomicznego rządu szkockiego Alexa Salmonda. Wręcz przeciwnie, przyniesie ono dalsze zwiększenie kompetencji władz w Edynburgu oraz poważne zmiany ustrojowe dla całej Wielkiej Brytanii.
Kolejny etap dewolucji, jak nazywane jest trwające od 1997 r. przekazywanie kompetencji przez Westminster lokalnym parlamentom w Edynburgu, Cardiff i Belfaście, jest efektem obietnicy złożonej Szkotom przez brytyjskiego premiera Davida Camerona i liderów dwóch pozostałych głównych partii politycznych, że jeśli pozostaną oni w składzie Wielkiej Brytanii, Holyrood, czyli szkocki parlament, będzie miał jeszcze więcej do powiedzenia w sprawach kraju. To jest w zasadzie rozwiązanie, którego Szkoci chcieli najbardziej. Salmond naciskał – i to uzyskał – by pytanie w referendum było jak najprostsze i dopuszczało tylko dwie odpowiedzi – tak lub nie dla niepodległości.
Sondaże z trzema wersjami – niepodległość, maksymalna dewolucja w ramach Wielkiej Brytanii czy pozostawienie dotychczasowego stanu pokazywały, że opcja pośrednia cieszyła się największym poparciem.
Szkocki parlament już teraz ma prawo do zmieniania stawek podatkowych o maksymalnie trzy punkty procentowe w stosunku do tych obowiązujących w reszcie kraju, choć jak do tej pory jeszcze nigdy z tego nie skorzystał. Zgodnie z przyjętą w 2012 r. ustawą, za dwa lata ten zakres miał się zwiększyć do dziesięciu punktów, czyli jeśli podstawowa stawka podatku dochodowego w Wielkiej Brytanii wynosi 20 proc., w Szkocji będzie mogło to być od 10 do 30 proc. Zmiana nastąpi jednak szybciej, niż planowano i może być jeszcze wyraźniejsza. Konserwatyści Davida Camerona i będący z nimi w koalicji Liberalni Demokraci proponują oddanie Szkocji całkowitej kontroli nad stawkami podatkowymi, zaś opozycyjna Partia Pracy – zwiększenie zakresu do 15 punktów.
Wszystkie trzy partie zgadzają się też co do tego, by przekazać Szkocji większą kontrolę nad systemem zasiłków i zapomóg, który zresztą w północnej części wyspy jest bardziej rozbudowany. Na razie nie wiadomo jedynie, w jakim stopniu Edynburg będzie za to odpowiadał. Obie ustawy – w sprawie podatków i zasiłków – mają zostać przyjęte w styczniu, a wejść w życie po wyborach w maju przyszłego roku. Już teraz Edynburg ma wyłączne kompetencje w sprawach oświaty, ochrony zdrowia, ochrony środowiska i wymiaru sprawiedliwości.

Paradoks w parlamencie

W piątek Cameron zapowiedział także transfer kompetencji na rzecz władz Walii i Irlandii Północnej, dwóch pozostałych brytyjskich krain historycznych. Walijski parlament za cztery lata zyskałby prawo do zmieniania stawek podatkowych.
– Tak jak mieszkańcy Szkocji będą mieli więcej do powiedzenia w swoich sprawach, tak samo mieszkańcy Anglii, Walii i Irlandii Północnej muszą w większym stopniu decydować o swoich – mówił Cameron.
Na razie jednak powstaje paradoksalna sytuacja, w której coraz większe uprawnienia mają mieszkańcy Szkocji, Walii i Irlandii Północnej, ale już nie Anglii, która jako jedyna nie ma własnego lokalnego parlamentu.
– Od dawna uważam, że Anglia jest brakującym, a kluczowym elementem w tej narodowej debacie. Usłyszeliśmy głos Szkocji, teraz muszą być usłyszane miliony głosów z Anglii – przekonywał brytyjski premier.
Konsekwencją dewolucji jest następna anomalia: szkoccy członkowie Izby Gmin współdecydują nie tylko o sprawach całego kraju, lecz także uczestniczą w głosowaniach nad ustawami dotyczącymi tylko Anglii, podczas gdy angielscy deputowani nie mają prawa głosu w sprawach szkockich. Tu jednak nie ma zgody co do tego, jak rozwiązać tę sytuację.
Żadna z głównych partii nie popiera pojawiającego się czasami pomysłu, by stworzyć oddzielny parlament dla Anglii. Konserwatyści i Liberalni Demokraci chcą, aby nad sprawami dotyczącymi tylko Anglii mogli głosować jedynie członkowie Izby Gmin z angielskich okręgów wyborczych. Laburzyści przyznają, że sytuacja jest niewłaściwa, ale żadnego planu na nią nie mają. Pozbawienie nieangielskich deputowanych prawa głosu na temat Anglii byłoby z ich punktu widzenia niekorzystne, bo Szkocja i Walia są domeną lewicy.
Spośród 59 członków Izby Gmin ze Szkocji aż 41 jest z Partii Pracy, a tylko jeden – z Partii Konserwatywnej. Mogłoby zatem dojść do takiej sytuacji, w której przyszły laburzystowski rząd w Izbie Gmin miał większość, ale wśród posłów decydujących o sprawach angielskich – już nie. A ponieważ spraw rozstrzyganych na poziomie ogólnokrajowym ma być coraz mniej, taki gabinet nie mógłby normalnie funkcjonować. Na razie jednak i tak nie ma żadnego ustalonego harmonogramu na rozwiązanie tego problemu.
Pozostaje jeszcze pytanie, czy postępująca dewolucja wzmacnia, czy osłabia Zjednoczone Królestwo. Z jednej strony mieszkańcy Szkocji, Walii i Irlandii Północnej tracą dzięki temu poczucie, iż to Anglia jest w unii elementem dominującym i narzucającym swoją wolę, z drugiej – sprowadzenie kraju do federacji, w której wspólna będzie tylko polityka zagraniczna i obronność, stwarza ryzyko jej rozpadu.

Kupili trochę czasu

– Referendum daje unii szerokie pole do przeprowadzenia reform. Ale chodzi o coś więcej niż tylko o kolejne uprawnienia dla szkockiego parlamentu czy rozwiązanie kwestii angielskiej. Wielka Brytania kupiła sobie trochę bezcennego czasu. Jeśli nie wykorzysta go mądrze, debata powróci w ciągu dekady, a wynik drugiego referendum raczej będzie inny – uważa Gerry Hassan z University of the Western Scotland.
Bo to, że Alex Salmond uznał swoją porażkę, nie oznacza, iż szkoccy nacjonaliści rezygnują z planu odzyskania przez kraj niepodległości.
Historia zna już precedensy. Mieszkańcy Quebecu, francuskojęzycznej prowincji Kanady, dwa razy głosowali nad secesją, a pojawiały się także pomysły trzeciego referendum. Jest wielce prawdopodobne, że Szkocka Partia Narodowa za kilka czy kilkanaście lat jeszcze raz spróbuje wynegocjować z Londynem przeprowadzenie plebiscytu. A szanse na pozytywny – z jej punktu widzenia – wynik będą rosły. Po pierwsze, im dalej będzie postępować przekazywanie kompetencji z Londynu do Edynburga, tym zerwanie związku będzie łatwiejsze. Po drugie zaś – idea szkockiej niepodległości w ciągu ostatnich kilkunastu lat przestała być mrzonką niewielkiej partii politycznej, lecz została zaakceptowana jako realna przez prawie połowę Szkotów. Po trzecie wreszcie – na korzyść secesjonistów działa demografia. W grupie najmłodszych wyborców zwolennicy niepodległości mieli dużą przewagę.
– Chcemy wygrać referendum już teraz i na tym się skupiamy, ale jeśli się to nie uda, to być może będzie następne i wtedy będzie łatwiej, bo do niepodległości Szkocji przekonanych jest coraz więcej ludzi – mówił DGP kilka dni przed referendum Graeme Snodden, działacz uczestniczącego w kampanii „Yes Scotland” ruchu Młodzież na rzecz Niepodległości.
Teraz się nie udało, ale czwartkowe „nie” Szkotów nie musi być wyborem raz na zawsze.

Czwartkowe „nie” Szkotów nie musi być wyborem raz na zawsze