Berlin chciałby przewodzić Unii Europejskiej, ale kryzysy migracyjny czy zadłużeniowy pokazują, że myśli głównie o sobie.
Niemcy od przynajmniej kilkunastu lat próbują odgrywać w polityce międzynarodowej rolę globalną oraz przewodzić Unii Europejskiej. Przesłanek do tego jest kilka – są czwartą co do wielkości gospodarką na świecie (i pierwszą w Europie), trzecim największym eksporterem (i to w dużej mierze towarów zaawansowanych technologicznie), największym pod względem liczby ludności państwem UE, na dodatek centralnie położonym na kontynencie europejskim.
Do pewnego stopnia im się to udaje. Dowodem takiego uznania ich roli jest chociażby to, że jako jedyne państwo spoza stałych członków Rady Bezpieczeństwa ONZ brały udział w negocjacjach w sprawie programu atomowego Iranu. Dowód mniej formalny to to, że podczas kryzysu zadłużeniowego w strefie euro praktycznie żadna decyzja nie zapadała bez ich zgody. Rzecz tylko w tym, że trudno ocenić, czy Niemcy swoimi staraniami przyczyniają się do rozwiązywania problemów, czy też raczej je kreują.
Gdyby mogła cofnąć czas
Najbardziej dobitnym w ostatnim czasie przykładem takiego kreowania problemów był kryzys migracyjny z drugiej połowy 2015 r., którego przyczyną była trwająca od 2010 r. wojna domowa w Syrii. Berlin, kierując się po części względami humanitarnymi, po części postrzegając to jako sposób na odwrócenie negatywnych trendów demograficznych w kraju, zdecydował o otwarciu granic dla uchodźców. Szybko się jednak okazało, że oprócz dobrze wykształconych Syryjczyków z klasy średniej do Niemiec zaczęli ściągać migranci ekonomiczni z Bliskiego Wschodu, Afryki Północnej, sporej części Afryki, a nawet z Europy (drugą pod względem liczby złożonych wniosków o azyl nacją byli mieszkańcy Kosowa, gdzie żadna wojna się nie toczy). A liczba przybywających jest tak duża – w całym 2015 r. zjawiło się ich 1,1 mln – że władze przestały sobie radzić z ich napływem.
Po kilku miesiącach nawet kanclerz Angela Merkel przyznała, że gdyby mogła cofnąć czas, rozwiązałaby to inaczej. Berlin wraz z Komisją Europejską wpadły wtedy na pomysł, by odwołać się do unijnej solidarności i rozdzielić imigrantów między państwa członkowskie, a na te, które się temu sprzeciwiają – celowały w tym zwłaszcza państwa Grupy Wyszehradzkiej – nałożyć kary finansowe. Kar przynajmniej na razie nie wprowadzono, mechanizm rozdziału uchodźców ma charakter dobrowolny, ale i tak ich relokacja idzie znacznie wolniej, niż zakładano, a problem, co zrobić z przybyłymi, pozostał.
Jeszcze później okazało się, że tożsamości wielu z nich nie udaje się zweryfikować, miejsce pobytu części jest nieznane, a kilka zamachów terrorystycznych zostało przeprowadzonych albo przez osoby, które przybyły do Europy jako uchodźcy, albo które posługiwały się dokumentami uchodźców (chociaż włoskie służby specjalne już kilka miesięcy przed wybuchem kryzysu migracyjnego ostrzegały, że samozwańcze Państwo Islamskie może między uchodźcami przerzucać do Europy swoich bojowników). Do tego można dodać, że napływ migrantów szlakiem bałkańskim zmniejszył się znacząco po zawarciu kontrowersyjnej umowy z Turcją, której stroną była wprawdzie Unia Europejska, ale to Niemcy przede wszystkim naciskały na jej zawarcie, obawiając się reakcji wyborców.
Ochrona własnych banków
Druga sprawa to wspomniany kryzys zadłużeniowy, w którym rola Niemiec była co najmniej dwuznaczna. Pomijamy tu błędy popełnione przy tworzeniu wspólnej europejskiej waluty, za co Berlin wespół z Paryżem jest w dużej mierze odpowiedzialny, ale chodzi o samą reakcję na wydarzenia dziejące się od 2008 r. Nie licząc Grecji, która faktycznie prowadziła kreatywną księgowość, w przypadku pozostałych państw, które wpadły w kryzys zadłużeniowy, jego przyczyną nie była nieodpowiedzialna polityka fiskalna, tylko nadmierne pożyczanie przez banki, w dużej mierze francuskie i niemieckie.
Oczywiście prowadzenie zrównoważonej polityki budżetowej jest zawsze wskazane, ale Berlin, naciskając na zadłużone państwa, by prowadziły politykę oszczędnościową, w równej mierze kierował się ochroną własnych banków przed stratami, a bailouty (pomoc finansowa dla państw lub przedsiębiorsw zagrożonych bankructwem) nie były de facto pomocą dla tych państw, lecz dla banków zaangażowanych w nich kapitałowo. Z tego też powodu Niemcy nie zgadzały się na jakiekolwiek umorzenie greckiego zadłużenia. Nawet Międzynarodowy Fundusz Walutowy przyznał po kilku latach, że założenia, jakie przyjęto wobec Grecji – iż drastyczne cięcia budżetowe nie zmniejszą PKB – były kompletnie błędne. Stało się dokładnie odwrotnie; cięcia jeszcze pogłębiły recesję.
Ze względu na opór Niemiec obawiających się inflacji Europejski Bank Centralny dopiero kilka lat po amerykańskiej Rezerwie Federalnej oraz Banku Anglii zdecydował się na uruchomienie programu ilościowego luzowania polityki pieniężnej (skup aktywów od banków w sytuacji, gdy nie da się już dalej stymulować gospodarki obniżką stóp procentowych), które w tamtych dwóch przypadkach zadziałały. O tym, że na kryzysie Niemcy nie ucierpiały, najlepiej świadczy to, że w jego trakcie bezrobocie tam spadło – w odróżnieniu od większości pozostałych państw strefy euro – oraz to, że bardzo wzrosła ich nadwyżka w obrotach bieżących (wynosi ona około 7,5 proc. PKB). Ale utrzymywanie tak dużej nadwyżki odbywa się kosztem krajów południowej części kontynentu, co kilka miesięcy temu publicznie zarzucił Berlinowi ówczesny włoski premier Matteo Renzi.
Fakt, że Niemcy realizują swoje interesy kosztem innych, mówiąc jednocześnie o unijnej solidarności, podaje w wątpliwość ich wiarygodność jako potencjalnego lidera Unii. Zresztą takich przypadków jest więcej. Innym jest naruszanie solidarności energetycznej. Od kilku lat Unia Europejska mówi o potrzebie dywersyfikacji źródeł energii i uniezależnienia się w tej kwestii od nieprzewidywalnej politycznie Rosji. Tymczasem cały czas Niemcy aktywnie uczestniczą w projektach, które tę zależność powiększają. Sztandarowym przykładem jest budowa Gazociągu Północnego.
Solidarność jest frazesem
W jego powstaniu sporą i bardzo dwuznaczną rolę odegrał poprzednik Angeli Merkel na fotelu kanclerza, Gerhard Schröder (tuż po odejściu z urzędu został szefem rady nadzorczej budującej gazociąg spółki Nord Stream AG). Ponieważ obie nitki gazociągu powstały w czasie, gdy prezydentem Rosji był Dmitrij Miedwiediew, przy dużej dozie dobrej woli można było uznać projekt za wyciągnięcie ręki do Moskwy, nadzieję na demokratyzację. Ale już podpisanie umowy o jego rozbudowie, w czasie gdy obowiązują unijne sankcje nałożone na Rosję w związku z aneksją Krymu i podsycaniem konfliktu na Ukrainie, pokazuje, że unijna solidarność energetyczna jest tylko pustym frazesem.
Konflikt na Ukrainie pokazuje też ograniczenia – i nieskuteczność – niemieckiego przywództwa. Berlin wraz z Paryżem w praktyce przejęły od Unii Europejskiej (też zupełnie nieskutecznej) rolę mediatorów między Moskwą a Kijowem. Zawarte na początku 2015 r. w Mińsku porozumienie na pewien czas ograniczyło e intensywność walk, ale nie zostało w pełni wcielone w życie. Konflikt na wschodzie Ukrainy przygasa bądź narasta w zależności od potrzeb Rosji, zaś obu unijnym państwom pozostaje rola obserwatora.
Poniekąd jest to związane z faktem, że Berlin chce odgrywać globalną rolę, ale będąc w kwestiach militarnych mocno uzależniony od Stanów Zjednoczonych, ma dość ograniczone środki nacisku. Niemcy były jednym z tych krajów, które przede wszystkim miał na myśli Donald Trump, mówiąc o sojusznikach niedotrzymujących ustaleń. Zamiast sugerowanego przez NATO pułapu 2 proc. PKB wydawanego na obronność, Niemcy od trzech lat przeznaczają na ten cel 1,19 proc. Jak na kraj z globalnymi aspiracjami to trochę mało.