To, co zobaczyliśmy w Białymstoku, to tylko jedna z klatek filmu „wojna elit trafia pod strzechy”.
Dziennik Gazeta Prawna
Kiedy poruszeni rządami PiS „obrońcy demokracji” blokowali przejście pochodu z okazji rocznicy smoleńskiej, wyszydzałem ich wyższościową i antydemokratyczną postawę. Co do kontrmanifestacji pod Wawelem, gdy Jarosław Kaczyński kładł kwiaty przy grobie brata i bratowej, to nawet słów szkoda – jej uczestnicy stracili resztki dobrego wychowania. A blokowanie pochodów „narodowych” było kolejnym pokazem domniemanej moralnej wyższości blokujących, tych szlachetnych depozytariuszy wartości demokratycznych, którzy z racji oczywistej wyższości wskazują, kto może korzystać z prawa do legalnej manifestacji, a kto nie może. Demokratyczni kontrmanifestanci nikogo nie bili (nawet skazany ostatnio Władysław Frasyniuk raptem trochę się szarpał – a i to z policją, nie z „ludem smoleńskim”).
Zapewne znajdzie się jakiś przykład werbalnej agresji z tej strony, ale promil wobec stu procent to nie jest proporcja. Zestawienie tych i podobnych akcji „w obronie demokracji” z kontrmanifestacją w Białymstoku „w obronie wiary i rodziny” jest uzasadnione, ponieważ we wszystkich tych przypadkach obrońcy odmawiają prawa drugiej stronie do swobodnego wyrażania wrogiej im opinii. Uczciwie jednak mówiąc, takie zestawienie jest dla „obrońców demokracji” krzywdzące. Białostoccy „obrońcy wiary” zastosowali niemal cały rejestr zachowań znanych, niestety, z walk pomiędzy gangami działającymi w środowiskach kibiców piłkarskich. Wyjątek: wywożenie złapanych ofiar do lasu i torturowanie ich. Tak, kiedyś robili to ubecy, dzisiaj mafia albo „kibice”. Naprawdę, a nie tylko publicystycznie, przerażająca jest w tym kontekście refleksja nowego ministra edukacji narodowej, że parady na rzecz LGBT tak denerwują ludzi (hm…?), że najlepiej byłoby ich zakazać.
Podkreśliwszy dziesięć razy grubym pisakiem tę bardzo ważną różnicę pomiędzy różnego chowu demonstrantami blokującymi cudze demonstracje, widzę we wszystkich ich działaniach przejaw jednostki chorobowej. To lęk przed uznaniem, że państwo idące (niechby zakosami) według drogowskazu „demokratyczne państwo prawa” jest przestrzenią wspólną. Uwaga, nie jestem zwolennikiem wygaszania sporów politycznych, nie nawołuję do jedności narodowej i porozumienia. Spory są częścią demokracji, a mocnej wiary w ideały nie da się utopić w ględzeniu o jednaniu. Na dodatek obecny spór w Polsce jest realny i toczy się o sprawy ważne. Ktoś musi przegrać, ktoś wygrać. Jeżeli jednak chcemy, aby spory rozpędzały demokrację, a nie wojnę domową, trzeba równolegle, z symetryczną siłą, wspierać państwo wspólnej przestrzeni. Po zamieszkach w Białymstoku różne środowiska polityczne reagują różnie. Lewica nawołuje do wiecu w obronie prawa do organizowania parad równości. PO dystansuje się od pomysłu wchodzenia w jawny konflikt z PiS akurat pod sztandarem LGBT, bo uważa, że taki konflikt przysłuży się przeciwnikom w nadchodzących wyborach (vide: wybory majowe). Donald Tusk jawnie wskazuje na rządzących jako na parasol dla bandytów. PiS wysyła w świat dwa przekazy. W tym dominującym mamy potępienie „bandytów” i gromkie zapowiedzi ich surowego ukarania, w tym pobocznym mamy wezwania do zakazywania imprez zarówno bandyckich, jak i LGBT (gdyby zatem blokujący marsz smoleński rzucali kamieniami w przywódców PiS, logicznie rzecz biorąc, należałoby zakazać tych marszów!). Reprezentanci wszystkich partii w Polsce, zwaśnieni i wzajemnie wskazujący siebie nawzajem jako winnych, mimowolnie opowiedzieli się jednak – ze smutnym wyjątkiem jednego wojewody i jednego ministra – za państwem wspólnej przestrzeni. Takim, w którym na ulice mogą wychodzić chronieni przez policję uczestnicy nawet kontrowersyjnej manifestacji (choćby antyszczepionkowcy) przestrzegający obowiązujących wszystkich ram prawnych.
Prawo do manifestowania irytujących poglądów to jednak tylko czubek góry lodowej. Zaczynamy w Polsce mieć deficyt wspólnej przestrzeni. Ba, robi się ona mało modna. Po części dlatego, że długotrwałe emocje z zasady wytwarzają klimat korzystny dla agresji, tak czytelnie wyrażanej przez niezapomniany duet „Niesiołowski – Pawłowicz” i licznych naśladowców i naśladowczynie tych profesorów. Po części zaś dlatego, że w PiS naprawdę chce się wywrócenia „starych elit” i wprowadzenia elit nowych, czyli własnych. Strona zaatakowana, bardzo często perfidnie i bez żadnej klasy, w odruchu obronnym marzy o Polsce bez PiS-owców nie mniej silnie, jak PiS marzy o Polsce bez Agnieszki Holland i „złych” sędziów. To, co zobaczyliśmy w Białymstoku, to tylko jedna z klatek filmu „Wojna elit trafia pod strzechy”. PiS nie tworzy wspólnej przestrzeni w państwowych czy samorządowych instytucjach. Od telewizji do muzeum stara się po prostu wepchnąć ludzi, którzy, przede wszystkim, mają lwią skórę. Wiedzą bowiem, że wchodzą do zastanych instytucji przez lufcik, wepchnięci przez polityczny, jawny nacisk, zazwyczaj wbrew pracownikom i w ogóle środowisku twórczemu (ale, ha!, „staremu”) – i mają nic sobie z tego nie robić. Najlepiej, kiedy nie są przy tym nadmiernie kompetentni i szanowani – wtedy tym bardziej muszą zawisnąć na pańskiej, partyjnej, klamce.
PiS-owi pomaga ton sporej części opozycji, zwłaszcza tej hałasującej zza płota „Gazety Wyborczej”. „Dyktatura”, „zamach stanu”, „faszyzm”, „spółkowanie z kibolami”, „bolszewia” oraz „mizianie z ONR-em” to dość stały repertuar w komentarzach części „obrońców demokracji”. Repertuar dla psychiki Prawa i Sprawiedliwości niezwykle korzystny. Przecież zdarza się, że polityk tej partii odczuwa pewne rozterki moralne, krzywdząc kolejnego „złego” dyrektora „starej instytucji”, aby wprowadzić w jego miejsce własnego nominanta. Weźmie do ręki głos demokratów, przeczyta, że należy do bolszewicko-kościelnej partii obrońców pedofili i jednak myśli sobie: „No nie, dla tych drani nie będzie zmiłuj” (zawsze powtarzam, że prezes Kaczyński powinien zamawiać specjalne pokazy „Klątwy” dla tych prawicowców, którzy zachowali zbyt dużo empatii i zwykłej ludzkiej przyzwoitości). Kłopot w tym, że schemat, w którym dobra zmiana łamie kręgosłup złej poprzedniej zmianie, akurat dla uzdrowienia ojczyzny jest prawdziwy z rzadka, a kłamliwy niemal z reguły.
Rzecz pierwsza, mglistość pojęcia starych elit. W literackiej wizji „Śladów krwi…” Jana Polkowskiego, powieści skądinąd niedocenionej, kołyską elit III RP jest okres powojenny. Wtedy to w miejsce inteligenckiej warstwy z dworkowo-mieszczańskim rodowodem, zdziesiątkowanej przez okupację i zepchniętej w cień przez podlegające Stalinowi władze, przyszli nowi ludzie. Objęli istotne dla rozwoju kultury narodowej funkcje. Bywali inteligentni, bywali skuteczni, a zarazem ich polskość („polskość”?) była innej próby niż przedwojenna. Niektórzy z Nowych wprost pochodzili z Rosji, innych system dogłębnie wystraszył, jeszcze inni po prostu przyłączyli się do obozu zwycięzców – zawsze za cenę przyjęcia wzoru polskości wedle kroju narysowanego w stalinowskiej Moskwie. Skrót, jakiego tutaj dokonałem, może nie zachęcać do lektury powieści, ale proszę mi wierzyć, że jest ona wciągająca i nie tak schematyczna. Odzwierciedla jednak pewien obecny w wypowiedziach prawicy poręczny wątek dezawuujący przeciwnika. W karykaturalnej wizji duchowi spadkobiercy zsowietyzowanych elit produkują nienawiść do PiS. Elity PiS natomiast w jakiś metafizyczny sposób wywodzą się z tradycji dworków, tajnych kółek z przełomu XIX i XX w., inteligencji niepodległościowej, niezdeprawowanej, marginalizowanej w PRL. Zmarginalizowanej także – to kluczowe – w III RP. Zatem nowa, pożądana marginalizacja, tym razem „elit III RP”, da wolne pole duchowym spadkobiercom pokolenia najlepszych polskich Polaków, niszczonych zgodnie przez III Rzeszę, ZSRR, PRL i III RP.
W życiu politycznym nie da się nic dobrego z tymi intuicjami zrobić. Sowieciarze w polskiej inteligencji istnieli, poza nią tym bardziej, jednak przypisywanie dzisiaj – po doświadczeniach stanu wojennego, transformacji i kolejnych dziesięcioleci pokomunistycznej Polski – istotnego wpływu na postawy dzisiejszych wrogów PiS tamtej, dość wąskiej grupie jest objawem cynizmu bądź mitomanii. Wśród grup, które PiS zwalcza, jest masa osób o normalnej historii rodzinnej (o ile za odstającą od normy uznać zajmowanie wysokiego stanowiska w PZPR albo pracę w Służbie Bezpieczeństwa czy wywiadzie wojskowym). Często jest to historia świadomego dystansu wobec PRL, a nieraz i opozycji. Nie inaczej jest z historią rodzinną osób, które prawicę wspierają (chociaż akurat pracowników SB jest tam mało – nic dziwnego, skoro prawica, także ta peowska, zmniejszyła im emerytury).
Po drugie, jeszcze bardziej mgliste jest pojęcie IV RP. W oczywisty sposób jej budowniczy nie wywodzą się w prostej linii od nieskażonych, trzymanych w zamrażarce przedwojennych elit. Są produktem ostatnich lat. Opowiedzieli się w sporze PO/PiS po stronie PiS. Kiedy? W XXI wieku. Ich wybór sam w sobie nie jest godzien ani potępienia, ani uznania – chyba że to wybór z cynizmu, skądinąd w polityce częsty, co nie znaczy piękny. Brzmi natomiast paskudnie, kiedy prawicowiec z kalkulacji próbuje powielać narrację na temat „dobrej zmiany”, czyli takiej, w której prawdziwie polska dusza ponownie zajmuje należne jej, a zawłaszczone przez takich komunistów jak Tusk, Schetyna, Komorowski, Janda, Stuhr i Borusewicz, miejsce.
Wspólna przestrzeń jest największym przegranym walk o reformę („reformę”?) sądów, o skład Trybunału Konstytucyjnego, o dotacje i nominacje w sferze kultury, o jakość więzi z Unią Europejską, o chociażby udawaną bezstronność mediów publicznych, o sprawność SOR-ów, o seks i religię w szkole itd. itp. Aby toczyć te gorące i autentyczne spory, musimy doinwestować przestrzeń wspólną. Jednak, mimo wszystko, lekarze nie różnicują procedur w zależności od partyjnej przynależności pacjenta, nauczycielki nie odmawiają nauki dzieciom z niedobrze głosujących domów, a urzędnicy (bardzo sprawnie) wypłacają 500 plus każdemu, komu przysługuje. Wbrew pesymistycznym wypowiedziom tej przestrzeni wolnej od podziałów jest wciąż dużo i, prawdę mówiąc, życie bez niej byłoby koszmarem. Nie porzucając politycznych czy światopoglądowych zapatrywań i emocji, możemy walczyć i z…, i o… O to, co wspólne. Przykre, że nie rozumie tego minister edukacji narodowej (a zatem – wspólnej!). Może się zwrócić o korepetycje do wiceministra przedsiębiorczości Marcina Ociepy, któremu oddam puentę: „Bóg to miłość bliźniego, honor nakazuje bronić słabszych, a nie ich bić, a ojczyzna to wspólnota narodowa, której wszyscy jesteśmy częścią”.