Siły Obronne Izraela (IDF) przez siedem tygodni oblegały zachodnią część Bejrutu, gdzie OWP miała kwaterę główną, odcinając ten obszar od dostaw żywności, wody i prądu. Z pomocą Stanów Zjednoczonych, coraz bardziej krytycznych wobec izraelskich ataków na cele cywilne, w sierpniu zawarto porozumienie, na mocy którego palestyńscy przywódcy i ok. 14 tys. bojowników opuściło Liban. Jednocześnie na prezydenta tego kraju został wybrany – przy niemałym wsparciu Izraela – Baszir al-Dżumajjil.
Gdy wydawało się, że Tel Awiw osiągnął swój cel, a żołnierze IDF powrócą do domów w chwale, konflikt niespodziewanie eskalował. Nowo wybrany prezydent został zamordowany przez Habiba Chartouniego z Syryjskiej Partii Socjal-Nacjonalistycznej. – Baszir sprzedał nasz kraj Izraelowi – zeznał później morderca. W odwecie zwolennicy al-Dżumajjila dokonali masakry palestyńskich cywilów w obozach dla uchodźców Sabra i Szatila. Pod naciskiem USA i Europy władze w Tel Awiwie wycofały siły z Bejrutu, a w 1985 r. niemal całkowicie opuściły Liban, pozostawiając go ze słabym i z niestabilnym rządem, który nie był w stanie odeprzeć wpływów Syrii ani przeciwdziałać rosnącej roli Hezbollahu, organizacji powstałej w odpowiedzi na izraelską inwazję. Na przestrzeni lat bojówka ta stworzyła w Libanie coś na kształt państwa w państwie: rozbudowała system opiekuńczy, stworzyła własne szkoły i szpitale.
Jednocześnie rozwijała zdolności militarne, stając się najlepiej uzbrojoną organizacją niepaństwową na świecie. Hezbollah odegrał również kluczową rolę w budowie Osi Oporu, wspieranego przez Iran sojuszu bliskowschodnich bojówek, który umożliwiał Teheranowi prowadzenie asymetrycznej wojny z Tel Awiwem. Konsekwencje decyzji podjętych przez Izrael w 1982 r. odczuwamy do dziś.
Przypominam tę historię, bo wiele wskazuje na to, że w 2025 r. rząd Binjamina Netanjahu może popełnić ten sam błąd – tym razem o potencjalnie jeszcze poważniejszych skutkach, zarówno dla bezpieczeństwa regionu, jak i całego świata. Coraz bardziej oczywiste staje się bowiem, że celem wojny z Iranem jest nie tylko zahamowanie rozwoju tamtejszego programu nuklearnego, lecz także obalenie reżimu ajatollahów.
Przez lata wielu Izraelczyków twierdziło, że takie posunięcie dałoby początek nowej, lepszej erze, że nie ma nic gorszego od rządów irańskich teokratów. To przykład myślenia życzeniowego, a nie trzeźwej oceny skomplikowanej rzeczywistości. Mówią o tym czołowi obserwatorzy bliskowschodniej polityki. „Iranem rzeczywiście rządzi okrutna autokracja, która zahamowała rozwój kraju i wyrządziła ogromne szkody własnemu społeczeństwu” – pisze Jonathan Panikoff z Atlantic Council. I dodaje: „Historia uczy jednak, że zawsze może być gorzej”.
Jeśli reżim upadnie, władzę w kraju zrujnowanym wojną i długotrwałymi sankcjami mogą przejąć siły jeszcze bardziej radykalne, zdeterminowane do szybkiego zdobycia broni jądrowej. Nie ma podstaw, by wierzyć, że po serii brutalnych izraelskich nalotów – także na cele cywilne – w Iranie rozkwitnie liberalna demokracja. Zdaniem Panikoffa bardziej prawdopodobne jest powstanie czegoś na kształt „Państwa Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej”.
Izrael zapewne uzna wtedy, że po raz kolejny musi wyruszyć na wojnę, by – jak zawsze – zmierzyć się z konsekwencjami wszystkich poprzednich. A gdy opadnie kurz, najwyższe władze nie zadadzą sobie fundamentalnego pytania: czy była choć jedna wojna, z której Izrael wyszedł bezpieczniejszy niż był wcześniej? ©℗
Jeśli reżim upadnie, władze mogą przejąć siły jeszcze bardziej radykalne i zdeterminowane do zdobycia broni atomowej