Wybory w Kanadzie, które odbędą się w poniedziałek, mieli wygrać opozycyjni konserwatyści. Od 2022 r. sondaże wskazywały na ich przewagę nad resztą. Według Nanos Research w kwietniu 2022 r. cieszyli się poparciem 35,6 proc., zaś liberałowie pod wodzą ówczesnego premiera Justina Trudeau – 30 proc. W kolejnych latach luka się pogłębiała. W styczniu 2025 r. ta sama sondażownia wskazywała, że Partię Konserwatywną popiera 45,2 proc. społeczeństwa, a Partię Liberalną – 22,5 proc.

Sytuacja zmieniła się diametralnie po powrocie Donalda Trumpa do Białego Domu. Amerykański przywódca już drugiego dnia urzędowania zaczął grozić sąsiadom – Kanadyjczykom i Meksykanom – wojną handlową. Przekonywał, że Kanada powinna zostać włączona do USA. – To ważne z perspektywy bezpieczeństwa narodowego – mówił, utrzymując, że granica między państwami to „sztucznie narysowana linia”. Premiera Trudeau zaczął określać tytułem „gubernatora”, który przysługuje szefom stanowych administracji. Tego słowa zaczęła używać także rzeczniczka Białego Domu Karoline Leavitt. Kanadyjczycy stanęli w tej sytuacji murem za rządzącymi, a efekty tego zrywu, na który wpływ miała również rezygnacja Trudeau ze stanowiska premiera i szefa ugrupowania, są widoczne w badaniach.

Problemem relacje z amerykańską prawicą

Dziś to liberałowie cieszą się kilkuprocentową przewagą nad głównym rywalem. Z badania przeprowadzonego w tym tygodniu przez Nanos Research wynika, że w poniedziałek zagłosuje na nich 42,6 proc. obywateli. Konserwatyści mogą liczyć na 37,1 proc. głosów. Dzieje się tak również dlatego, że strategia Pierre’a Poilievre, lidera Partii Konserwatywnej, która przysporzyła mu w ostatnich latach rzeszę zwolenników, stała się obciążeniem. Agresywny styl polityki, narzekanie na „ideologię woke”, obietnice odebrania funduszy nadawcy publicznemu, slogany takie jak „więzienie, nie kaucja” i „zlikwidować podatki” zaczęły kojarzyć się wyborcom z ruchem MAGA zrzeszającym radykalnych trumpistów.

Od zaprzysiężenia republikanina Poilievre starał się co prawda zdystansować od prawej strony sceny politycznej w USA, bo wcześniejsze poparcie ze strony Elona Muska, miliardera i bliskiego współpracownika Trumpa, czy prawicowego podcastera Joego Rogana zaczęło ciążyć jego wizerunkowi. Ale na kampanijnym szlaku dochodziło do licznych wpadek. Danielle Smith, konserwatywna szefowa rządu prowincji Alberta, przysporzyła partii problemów, gdy w marcu powiedziała w wywiadzie dla Breitbart News, że lobbowała u Trumpa o zniesienie amerykańskich ceł na Kanadę, by pomóc Poilievre’owi, który jej zdaniem jest „w pełni zgrany” z Białym Domem.

Trump traci, inni przywódcy zyskują

Korzystali na tym liberałowie, których strategia kampanijna również skupiła się wokół Stanów Zjednoczonych. Były prezes Banku Kanady i Banku Anglii Mark Carney, który w marcu został wybrany na nowego przywódcę partii, miał według zatrudnionych przez ugrupowanie strategów stać się w oczach wyborców przeciwieństwem Trumpa. Monotonny i nierzadko nudny styl wypowiedzi Carneya był celowym zabiegiem, który miał kontrastować z wybuchowym i nieprzewidywalnym wizerunkiem prezydenta USA. Carney przedstawiał się w kampanii jako antidotum na chaos wywołany przez Trumpa. – Jego strategia polega na tym, żeby nas złamać, by Ameryka mogła nas sobie podporządkować – powiedział na jednym z wieców. – Otrząsnęliśmy się już z szoku po zdradzie. Ale nigdy nie powinniśmy zapomnieć o lekcjach, jakie nam dała – dodawał.

Agresywna retoryka republikanina wzmocniła przywódców państw, z którymi się skonfliktował (wzrost poparcia odnotowali też przywódcy Meksyku Claudia Sheinbaum i Ukrainy Wołodymyr Zełenski). Nastroje w USA kształtują się zaś odwrotnie. Z sondażu opublikowanego przez Reutersa na początku tygodnia wynika, że poparcie dla Trumpa spadło do najniższego poziomu od czasu jego powrotu do Białego Domu. Jego prezydenturę pozytywnie ocenia dziś 42 proc. respondentów. To wciąż jednak więcej niż odsetek pozytywnych ocen dla Joego Bidena pod koniec jego kadencji. ©℗