Wojna celna okazała się celnym uderzeniem
Jeśli Trump chciał wywołać szok, to mu się to udało. W tym sensie uderzył bardzo – nomen omen - celnie. Ogłosił sięgające najczęściej 20-30 proc. cła na import z niemal wszystkich krajów na świecie.
- Radzę innym krajom, by wzięły głęboki oddech i nie odpowiadały od razu na nowe cła, bo właśnie tak dojdzie do eskalacji i pełnoskalowej wojny handlowej — oświadczył zaraz potem sekretarz skarbu USA Scott Bessent.
Ale nikt chyba nie zamierza go słuchać. Chiny dotrzymały słowa, które padło już po pierwszej celnej (wzajemne obłożenie cłami importu niektórych towarów) wymianie ciosów z Waszyngtonem. Wówczas ambasada Chin w USA skomentowała w mediach społecznościowych: - Jeśli wojna jest tym, czego chcą Stany Zjednoczone, czy to wojna celna, wojna handlowa czy jakikolwiek inny rodzaj wojny, jesteśmy gotowi walczyć do końca.
W „dniu wyzwolenia”, 2 kwietnia, Trump poinformował o cłach na import z Chin w wysokości 34 proc., w piątek 4 kwietnia Chiny zapowiedziały cła odwetowe w wysokości 34 proc. Tak, tak zaczyna się wojna celna, handlowa.
Reakcja rynków mówi wszystko
Ani „dnia wyzwolenia”, ani jego reperkusji rynki finansowe i giełdy nie mogły zignorować. Moglibyśmy powiedzieć, że mleko się rozlało. Jednak w żargonie giełdowym należy stwierdzić, że polała się krew. Kursy akcji i notowania indeksów zaświeciły się na czerwono, co oznacza spadki. A skala spadków była w czwartek, 3 kwietnia, największa (indeks S&P 500 stracił 4,8 proc.) od 2020 r., a więc była większa niż w ostatnich pięciu latach, w których nie brakowało przecież wydarzeń mogących wywołać potężne wstrząsy gospodarcze (wojna na Ukrainie i wojny na Bliskim Wschodzie są tego najlepszym przykładem). Już zatem samo to mówi za siebie.
Jednak jeszcze gorsze jest to, że w piątek, 4 kwietnia, wcale nie było lepiej. Nie doszło do typowego odbicia. To oznacza, że czwartkowa reakcja na „dzień wyzwolenia” nie była jedynie nerwową wyprzedażą, oznaką paniki, po której nadchodzi uspokojenie i powrót do owocnego handlu na parkietach.
Odbicie oczywiście nadejdzie i może być silne, ale piątkowe zachowanie rynków wskazuje, że inwestorzy są naprawdę przestraszeni i choć zapewne już ochłonęli, to głęboki pesymizm ich nie opuszcza. To jest już coś znacznie poważniejszego niż chwilowe pogorszenie nastrojów.
Dlaczego giełdowa krew ma znaczenie?
Giełdy są jednym z najlepszych barometrów nastrojów gospodarczych. Dlatego warto je obserwować nawet wtedy, kiedy sami w portfelu nie mamy akcji, obligacji, kontraktów terminowych, ani innych instrumentów finansowych. Oczywiście bywają rozchwiane, chimeryczne i całkowicie nieprzewidywalne. Głębokie spadki (czy też szerzej głębokie zmiany notowań) są z jednej strony wyrazem oceny bieżących wydarzeń i decyzji ekonomicznych rządów, banków centralnych itd., z drugiej – często są też zapowiedzią, prognozą trendów ekonomicznych, z którymi musimy się liczyć.
Giełdy i ich indeksy odzwierciedlają, często szybciej niż jakiekolwiek inne wskaźniki, zmiany w sytuacji gospodarczej, a jednocześnie same na tę sytuację wpływają. Mogą więc być – przykładowo – zapowiedzią recesji, ale mogą też walnie się do niej lub do jej pogłębienia przyczynić (przykładowo, biliony dolarów, które w czwartek i piątek zniknęły z giełd, były przecież częścią portfeli wielu Amerykanów i innych ludzi na całym świecie; wszyscy oni stali się ubożsi).
Czerwień, która zalała parkiety giełdowe, wskazuje nie tylko na to, że kapitałowi i inwestorom decyzje Trumpa się nie podobają. Mówią więcej – że mogą mieć one katastrofalne skutki dla globalnej gospodarki. I że właśnie tego boją się inwestorzy.
Wspomniany już sekretarz skarbu USA Scott Bessent, kiedy doradzał innym krajom „głęboki oddech”, równocześnie przekonywał, że obliczone dla nich przez administrację Trumpa stawki ceł krajów są mocno uzasadnione w danych. I że wbrew twierdzeniom ekspertów mają sens. Cóż, eksperci mają różne opinie, a na ich poparcie różne wyliczenia i dane. Jednak doświadczenie uczy, że rynki, choć często nadmiarowością i szybkością swoich reakcji sprawiają wrażenie, że są zbiorowym wyrazem głupoty, to jednak gdy mówimy o trwalszych reakcjach i tendencjach, w gruncie rzeczy są …najlepszym ekonomicznym ekspertem.
Wojna celna jako początek kryzysu
To jest oczywiste, że odpowiedź Chin na amerykańskie cła jest zachętą dla wielu innych krajów, zwłaszcza o w miarę silnej gospodarce i pozycji politycznej, do podobnej reakcji. Prawdopodobieństwo prawdziwej, globalnej i zmasowanej wojny celnej, wysokie już w „dniu wyzwolenia”, a nawet wcześniej, teraz jeszcze zdecydowanie wzrosło.
To nie są już przepychanki Trumpa z Meksykiem i Kanadą, z odraczaniem terminów i zmianami stawek. Trumpowi po tym, z jaką pompą ogłosił najważniejszą zapewne spośród dotychczas podjętych przez siebie decyzji gospodarczych (z uwzględnieniem pierwszej kadencji), będzie się trudno wycofać. Położył na szali swój autorytet (ten, który ma jako prezydent) i powagę państwa, które reprezentuje. Oraz wiarygodność w oczach wyborców, którym zapowiedział rozkwit Ameryki (a którym w ostatnich dniach zabrał biliony dolarów).
Tym gorzej jednak dla świata i globalnej gospodarki. Żadna wojna, celna również, nie prowadzi do niczego dobrego. To powiedziały nam właśnie czwartkowe i piątkowe reakcje giełdowe. Od kilkunastu lat nie używamy, zwłaszcza w kontekście gospodarki międzynarodowej, słowa kryzys. Otóż pora do niego wrócić. I to jest bardzo zła wiadomość. Skoro wojna handlowa na globalną skalę jest bardzo prawdopodobna i widzimy pierwsze, bardzo agresywne działania, które o niej świadczą, to globalny kryzys jest równie prawdopodobny. To jest właśnie wiadomość, którą przekazują nam giełdowe indeksy.
Jeszcze gorsza wiadomość
Ale jest jeszcze gorsza wiadomość. Każdy globalny kryzys ekonomiczny jest zagrożeniem dla stabilności świata i poziomu życia. Z drugiej strony w ostatnich dekadach przeszliśmy przez wiele kryzysów, dalej ciesząc się względną stabilnością (choć już nie na Ukrainie i w wielu innych miejscach) i jeszcze wyższym niż dawniej poziomem życia.
Jednak stawiam tezę, że sprowokowany nie przez czyste prawa ekonomii, lecz przez decyzje polityczne kryzys gospodarczy o globalnym zasięgu to jest to, czego akurat najmniej potrzebujemy. Więcej – gdyby wojna celna wybuchła z całą siłą i przeistoczyła się w głęboki kryzys ekonomiczny, byłby on w dzisiejszym świecie śmiertelnym zagrożeniem. I to w innych kategoriach niż te kryzysy, z którymi mieliśmy do czynienia w poprzednich dekadach.
Już nie chodziłoby tylko o to, czy zbiedniejemy i jak bardzo. Stawka byłaby dużo wyższa. Chodzi o to, że taki kryzys wzmocniłby wszystkie najbardziej negatywne tendencje, z jakimi mierzymy się we współczesnym świecie. Także te wojenne – i nie mam tu przecież już na myśli wojny celnej. Myślę, że Trump to rozumie i wielu jego doradców również. A mimo to – bo chyba nie dlatego – podjęli to ryzyko.
Tak, powinniśmy bardzo uważnie obserwować giełdy i ich reakcje na kolejne decyzje. Bo takie decyzje z pewnością będą podejmowane. W wojnie celnej nie powiedziano jeszcze ostatniego słowa. Co tylko przybliża widmo poważnego kryzysu i – to wydaje się absurdalne, ale w istocie wcale takim być nie musi - podążające za nim widmo wojny.