W jednym z przygotowanych na tegoroczne forum YES – Yalta Economic Strategy – opracowań jest krótka notatka poświęcona rozwojowi scenariuszy wojennych. Jej tytuł zawiera datę graniczną, która określa perspektywę przegranej lub zwycięstwa. To rok 2030. W wypowiedzi z końca listopada ukraiński ambasador w Wielkiej Brytanii, a wcześniej głównodowodzący armii gen. Wałerij Załużny rozważa dalszy przebieg wojny. Mówi o roku 2027 jako tym, w którym Rosja straci zdolność do wykonywania zadań operacyjnych. Jego zdaniem do tego czasu mało prawdopodobne są znaczące przełomy. Warunkują to procesy technologiczne i ewolucja taktyki. – Pojawienie się robotów na polu bitwy sprawiło, że żołnierze niemal nie mogli manewrować. Ta niezdolność do walki z robotami doprowadziła do impasu. Nie mogliśmy ruszyć naprzód przeciwko Rosjanom, a oni również nie mogli ruszyć naprzód przeciwko nam. Nastąpił impas – komentował generał.
Zarówno konkluzje z YES, jak i słowa Załużnego – niezależnie od tego, jak je oceniamy – stoją w sprzeczności z oczekiwanym przełomem dyplomatycznym. Ani 2030 r., ani 2027 r. nie dają perspektywy szybkiego zakończenia walk. Niezależnie od tego, że w ostatnich tygodniach słowo „rozejm” jest odmieniane przez wszystkie przypadki. Pytanie również, czy świat Zachodu rozumie je tak samo jak Rosja. Kolejny dylemat – już tylko w kontekście interesów Polski – dotyczy tego, czy władze w Warszawie powinny być zainteresowane tym mitycznym rozejmem. A jeśli tak, to jaki jest dla Polski rozejm optymalny?
Odpowiedź na pierwsze pytanie wydaje się dość jasna. Rosja nie definiuje ani rozejmu, ani zawieszenia broni tak jak Zachód. Nie jest to dla niej wstęp do rozmów o trwałym pokoju. Raczej pauza przed nowym uderzeniem. Czas, który kupuje, aby się wzmocnić i uderzyć ponownie. Wiara w trwałość takiego rozwiązania jest wyjątkowo naiwna. Podobnie jak umowy mińskie (pierwsze i drugie porozumienie o wstrzymaniu walk na Donbasie) nie były umowami, których Władimir Putin zamierzał przestrzegać. Nie obowiązywała ich zasada „pacta sunt servanda”. Od początku dla strony rosyjskiej było to jedynie narzędzie nacisku na Kijów. Narzędzia, które pozwalały na ograniczanie ukraińskiej suwerenności i były sposobem na przygotowanie do wojny na pełną skalę. Zarzut łamania porozumień mińskich był podstawowym casus belli. To samo będzie dotyczyło rozejmu. To pojęcie – jeśli stanie się rzeczywistością – pozostanie źródłem nacisków i prowokacji, a nie drogą do normalności i trwałego pokoju.
Odpowiedź na drugie pytanie – o to, co powinno być interesem Polski – jasna już nie jest. Rozejm za cenę zaakceptowania ukraińskich strat terytorialnych oznacza zgodę na drugi rozbiór Ukrainy (pierwszy miał miejsce w 2014 r., gdy świat Zachodu pozwolił na niemal bezkosztową dla Kremla aneksję Krymu i wywołanie separatyzmu na Donbasie). Zgoda na rozbiór w rozumieniu XVIII-wiecznym, to powrót do czasu, gdy rzeczywistością stają się wojna i zmiany granic jako narzędzia polityki. Z punktu widzenia Polski – i całej północno-wschodniej flanki NATO – to katastrofa. Rozejm w zamian za rozbiór nie jest w interesie Warszawy.
Jakkolwiek brutalnie to zabrzmi, w interesie Polski jest wówczas kontynuowanie wojny przez Ukrainę, aby maksymalizować koszt konfliktu dla Rosji i zniechęcać ją do używania wojny jako narzędzia uprawiania polityki w regionie. Czy jednak Kijów jest do tego gotowy? Z deklaracji Wołodymyra Zełenskiego w rozmowie z dziennikiem „Le Parisien” wynika, że jego państwo nie ma sił i środków, aby myśleć o odbiciu Donbasu i Krymu. Nie zamierza jednak akceptować strat terytorialnych. – Konstytucja nam tego zabrania – przekonuje Zełenski. – De facto te tereny (Donbas i Krym – red.) są obecnie kontrolowane przez Rosjan. Nie mamy sił, aby je odzyskać. Możemy liczyć jedynie na dyplomatyczną presję ze strony społeczności międzynarodowej, aby zmusić Putina do negocjacji – precyzował. Pośrednio Zełenski przyznaje, że jest gotowy do negocjacji. Bo – jak sam twierdzi – „nie ma znaczenia, kto siedzi naprzeciwko”. Zaznacza jednak, że rozmowy w tym momencie to danie Putinowi prawa do tego, by „decydował o wszystkim w naszej części świata”. Rozwiązaniem ma być bliżej nieokreślony „plan pokojowy”, a nie zamrożenie konfliktu. Wariant negocjacyjny w rozmowie z Le Parisien to wobec tego przede wszystkim ucieczka od gry oskarżeń.
Planu pokojowego na razie nie ma. Jest zespół tez, które formułuje prezydent elekt Donald Trump. To przede wszystkim wezwanie do wstrzymania walk i akceptacji tego, że Rosja okupuje niemal 20 proc. Ukrainy.
Rok 2025 upłynie pod znakiem markowania rozmów i dalszych powolnych postępów Putina na Donbasie. W tej chwili jego wojska najlepiej sobie radzą w południowej części regionu. Podchodzą pod Pokrowsk, przejmując kontrolę nad drogami z tego miasta na zachód w kierunku Dniepru. Dążą również do oskrzydlenia Kurachowego. Na środkowym Donbasie Rosjanie utknęli w Czasiw Jarze. Ukraińcy trzymają miasto, które stanowi dla nich ważny punkt oporu przed przeniesieniem walk na przedmieścia Kramatorska.
Aby pomóc sobie w dopięciu stanu posiadania na Donbasie, Rosjanie mogą zamarkować uderzenia na innych kierunkach porównywalne do natarcia w kierunku Charkowa w maju 2024 r. Nie chodziło wówczas o zdobycie tego milionowego miasta. Celem było rozciągnięcie frontu i zdobycie terenu, który będzie mógł być kartą przetargową w przyszłych rozmowach. To samo co na Charkowszczyźnie może się zadziać na Zaporożu i – jeśli Rosjanom uda się zakończyć okupację obwodu kurskiego – na kierunku sumskim. Markowane ofensywy są możliwe również od północy. Jak przekonują źródła DGP, również, po raz kolejny, ze strony Białorusi. Nie chodzi o głębokie wejście na Ukrainę. Raczej o zaangażowanie zgrupowań ukraińskich. Wywołanie zamętu i postawienie Kijowa przed dylematem. Ukraińcy nie będą w stanie odpowiedzieć na taki wariant wystawieniem dużej liczby nowych brygad do obrony zagrożonych terenów.
Dla Kijowa w 2025 roku taktyką przynoszącą odpowiedni zysk będą nadal próby wywracania stolika czyli ataki za pomocą dronów własnej produkcji na rafinerie w głębi Rosji (takie jak ten z 14 grudnia w obwodzie orłowskim) czy na ważne przedsiębiorstwa chemiczne oraz zakłady produkcji sprzętu wojskowego i amunicji. Dobre rezultaty – przede wszystkim psychologiczne – daje program celowanych zabójstw. Czego przykładami były niedawna likwidacja dowódcy wojsk ochrony radiologicznej, chemicznej i biologicznej gen. Igora Kiriłłowa czy zamach na komendanta obozu jenieckiego, w którym więziono żołnierzy pułku Azow – Siergieja Jewsiukowa. Wysoką stopę zwrotu daje wspieranie wszystkich antyrosyjskich sił na Bliskim Wschodzie i w Afryce Subsaharyjskiej. Ukraiński wywiad wojskowy HUR zaangażował się w Syrii, Sudanie i Mali. Już w lipcu – jeszcze przed upadkiem reżimu Baszara al-Asada – HUR (a konkretnie grupa Chimik) współpracował z rebeliantami przy ataku na lotnisko Kuweires pod Aleppo, gdzie stacjonował rosyjski sprzęt. Aby uderzenie zyskało odpowiednią atencję, dokonano go tuż po spotkaniu Władimira Putina z syryjskim dyktatorem. Zimą 2024 r. Ukraińcy dalej współpracowali z syryjskimi rebeliantami przeciw władzy Asada, m.in. ucząc ich używania dronów FPV. Z kolei w lipcu 2024 razem z Tuaregami z Mali atakowali powstałe na gruzach Grupy Wagnera prywatne rosyjskie firmy wojskowe pracujące dla władz w Bamako. Sukcesy były znaczne. Zarówno w Syrii, jak i Mali podważono zaufanie do wsparcia ze strony Kremla. Rosja została ukazana jako państwo, które nie potrafi w skuteczny sposób projektować swojej siły.
– Myślę, że obie strony są gotowe i w przyszłym roku (2025) uda się zakończyć wojnę na Ukrainie – mówił w połowie grudnia specjalny wysłannik Trumpa ds. Ukrainy i Rosji Keith Kellogg. – To jest jak walka w klatce. Masz dwóch zawodników i obaj chcą się poddać. Potrzebujesz tylko sędziego, który ich rozdzieli. I myślę, że prezydent Donald Trump może to zrobić – dodał.
Dla niego koniec wojny to zawieszenie broni na linii frontu, bliżej nieokreślone gwarancje bezpieczeństwa i zamknięcie rozmowy o Ukrainie w NATO. Ustępujący szef Departamentu Stanu Antony Blinken, który dysponuje nieco większą liczbą danych o sytuacji na świecie – na łamach „Foreign Affairs” – wyraził nieco inny pogląd. Jego zdaniem po stronie Putina nie ma woli prowadzenia rozmów, co ogranicza warianty koncyliacyjne. Takie same stanowisko przedstawił po rozmowie telefonicznej z rosyjskim prezydentem ustępujący kanclerz Niemiec Olaf Scholz. Jak pisze Blinkien, być może w 2025 r. stanowisko Rosji się zmieni.
Być może. ©Ⓟ