Miażdżące zwycięstwo Donalda Trumpa czy niepodważalny triumf Kamali Harris? Kontynuacja administracji demokratycznej, a może powrót do trumpowskiej wizji świata?
Niewykluczone, że kiedy czytacie Państwo ten felieton, setki prawników z obu obozów – demokratycznego i republikańskiego – szykują się właśnie do kolejnej, powyborczej batalii. Tym razem sądowej, przy której pamiętny spór o wynik głosowania na Florydzie w 2000 r. (przypominajka dla pokolenia TikToka: George W. Bush kontra Al Gore) może się okazać niewinną igraszką. Wielotygodniowy paraliż Ameryki i brak jasnego, ostatecznego, powyborczego rozstrzygnięcia może być najgorszym scenariuszem, z którym przyjdzie się zmierzyć nie tylko samym Amerykanom, lecz zgoła całej społeczności międzynarodowej. Dużo gorszym niż „miażdżące zwycięstwo Trumpa” (koszmar liberałów) czy „niepodważalny triumf Harris” (zły sen konserwatystów). Oto lider Wolnego Świata, pogrążony w niekończącym się konstytucyjnym kryzysie, rozrywany głębokimi urazami dwóch politycznych plemion.
My (czyli ów Wolny Świat) będziemy się zamartwiać ułomnościami amerykańskiego systemu politycznego, zaś Rosja i Chiny wręcz przeciwnie, będą zacierać ręce oraz przekonywać wszystkich wokół: „Zobaczcie, tak działa amerykańska «demokracja» (obowiązkowo w cudzysłowie). Chcecie takiej u siebie? Na pewno?”.
Może to jednak zbyt pesymistyczna wizja. Może kandydat republikanów wygra w cuglach, może demokratka na ostatniej prostej odbije kilka kluczowych stanów. Może uda się uniknąć powtórki z 6 stycznia 2021 r., kiedy amerykańska demokracja naprawdę zachwiała się w posadach.
Stawka jest ogromna. I nie chodzi wyłącznie o to, kto wprowadzi się do Białego Domu 20 stycznia przyszłego roku. Chodzi o wiarygodność Stanów Zjednoczonych jako przywódcy Wolnego Świata i jako wzorca demokracji. Można rozwodzić się bez końca nad tym, jakie kroki podejmie Donald Trump, gdy zostanie wybrany na drugą kadencję. Czy Ameryce grożą „faszystowskie” rządy, jak w ostatnim czasie przestrzegało wielu liberalnych publicystów. Oraz czy Kamala Harris zainstaluje w USA „komunizm”, jak z kolei ogłaszają niektórzy prawicowi politycy i komentatorzy (obie teorie, mówiąc najoględniej, dość absurdalne).
Pytanie zasadnicze brzmi, czy amerykańska demokracja jest na tyle silna, by skorygować własne niedostatki. Szybko, sprawnie i nieodwracalnie. By przeżyć najbardziej szalone pomysły „faszystów” i „komunistów”. A może jest już na tyle skorumpowana, skorodowana i pogrążona w politykierstwie (nie zaś polityce, rozumianej jako dbanie o dobro publiczne), że nie ma już dla niej ratunku.
Ja wierzę w Amerykę i Amerykanów. I mam nadzieję, że ratunek jednak jest. ©℗