Choć latem pojawiały się przecieki o tym, że jest już blisko, to do tej pory Biały Dom nie udzielił zgody na ostrzał amerykańskimi pociskami celów położonych na prawnomiędzynarodowo uznanym terytorium Rosji. Z informacji DGP wynika, że w Waszyngtonie są zwolennicy takiego rozwiązania, ale przeciwne są dwa najważniejsze ośrodki: Pentagon i prezydent.
Najważniejsi wojskowi z Arlington – wbrew temu, co twierdzą Ukraińcy – uważają, że gra nie jest warta świeczki, a zgoda nie przyniesie przełomu na froncie. Joe Biden do argumentów militarnych dodaje polityczne. Na taką decyzję nie jest gotowy przed wyborami, obawia się bowiem, że mogłoby to zaszkodzić kampanii Kamali Harris. Do tego niepokoi się, że przez Rosjan to zostałoby uznane za przesadną eskalację. Z przedstawianych mu przez doradców planów wybiera te ostrożniejsze, jak to już się zdarzało w przeszłości wielokrotnie, choćby w rozgrywce o wysyłkę myśliwców F-16.
Teoretycznie dobrym pretekstem, by zmienić postawę Waszyngtonu, jest wysłanie przez Rosję na front oddziałów z Korei Północnej. Tyle że nad Potomakiem sięgnięcie po tych żołnierzy przez Władimira Putina jest uznawane za przejaw jego słabości, a nie siły. – Powszechna ocena jest taka, że Koreańczycy nie przyniosą jakości. Oni nigdy nie zostali sprawdzeni w boju, nie będą się też dobrze komunikować z Rosjanami. To oznaka desperacji Putina – mówi DGP John R. Deni, z US Army War College, analityczno-uczelnianego zaplecza Pentagonu. – Rosyjska armia jest rozciągnięta wzdłuż długiego frontu. Ukraińcy mogą to wykorzystać – dodaje.
Dlatego reakcją USA na decyzję Pjongjangu niekoniecznie musi być zgoda na poszerzenie akceptowalnego zasięgu rakiet, na czym najbardziej zależy Ukraińcom. W ramach odpowiedzi na zacieśniający się sojusz rosyjsko-północnokoreański są możliwe nowe sankcje czy pakiety wojskowego wsparcia dla Ukrainy z rakietami dalekiego zasięgu włącznie, na których niedobór skarży się nasz sąsiad, albo zwiększone transfery amunicji o kalibrze 155 mm, której produkcja w USA przez ostatnie dwa lata mocno przyspieszyła.
Być może zostanie ogłoszone także jeszcze głębsze amerykańskie wsparcie dla rozwoju ukraińskiego przemysłu bezzałogowców, który robi nad Potomakiem wrażenie. – To imponujące. Ich drony to naprawdę problem dla Rosjan. Gorzej wygląda sprawa z zachodnim sprzętem. Części strat ukraińskich dałoby się uniknąć, lecz czasem sprzęt nie jest przez nich używany w odpowiedni sposób – twierdzi Deni. Wszystko poza zielonym światłem na ostrzeliwanie celów w głębi Rosji jest dla Kijowa nagrodą pocieszenia, ale na więcej prezydent Wołodymyr Zełenski w tej chwili nie może liczyć.
Po wyborach, które odbędą się we wtorek, 5 listopada, Waszyngton znajdzie się w zupełnie nowej sytuacji wewnątrzpolitycznej. Trudno przewidzieć, jak się zachowa. Harris może podtrzymać dotychczasową linię Bidena, czyli brak zgody na odważniejsze działania. Kalifornijka uczestniczyła w najważniejszych rozmowach dotyczących Ukrainy, ale nie dała do tej pory po sobie poznać, by miała własną wizję, odrębną od tej realizowanej przez Bidena. Jeśli wygra, w Białym Domu pozostanie sporo dotychczasowych urzędników, w tym jej najbliższy doradca ds. międzynarodowych Philip Gordon, szykowany na następcę nad wyraz ostrożnego Jake’a Sullivana.
Tymczasem otoczenie Donalda Trumpa mówi o dodatkowym dozbrojeniu Ukrainy, pod warunkiem że ta zgodzi się na negocjacje z Rosją. Jak to dokładnie ma wyglądać, nie wiadomo. Nie padają przy tym żadne konkretne deklaracje dotyczące pocisków dalekiego zasięgu. Gdyby republikanin wygrał, przyszłe stanowisko Białego Domu będzie się wykuwać w wewnętrznych dyskusjach, bo nie jest tajemnicą to, że w sprawie Ukrainy po prawej stronie ścierają się różne poglądy. Inaczej na sprawę patrzy gen. Joseph Keith Kellogg, który stoi za zakładającym dozbrojenie Kijowa planem Trumpa dotyczącym zakończenia wojny, a inaczej kandydat na wiceprezydenta J.D. Vance, który jest przeciwnikiem transferów broni.
Co ciekawe, największe zaniepokojenie ściślejszym sojuszem Moskwy z Pjongjangiem wyraża amerykańskie środowisko wywiadowcze. Jeszcze kilka miesięcy temu szef Centralnej Agencji Wywiadowczej Bill Burns oceniał, że północnokoreański program atomowy sam w sobie jest samowystarczalny, ale tamtejszy reżim nie ma wciąż na tyle rozwiniętych zdolności balistycznych, by realnie zagrozić terytorium Stanów Zjednoczonych. Pjongjang, jak twierdził Burns, stara się jednak rozwijać także program rakietowy. Stąd obawy szefa CIA, że Moskwa może w tym pomóc w zamian za wysłanie żołnierzy na front ukraiński. ©℗