Wrzesień 2018 r. Prezydent Andrzej Duda – po miesiącach szorstkiej izolacji ze strony Donalda Trumpa, wynikającej z nowelizacji ustawy o IPN – odwiedza Waszyngton. W East Room padają słynne słowa o woli rozszerzenia obecności wojskowej USA w Polsce. I o bazie, która mogłaby zostać nazwana Fort Trump. Reakcja republikanina mówiła wtedy wszystko. Trump zmarszczył czoło. Uśmiechnął się. I odwdzięczył rzadką krytyką Rosji, mówiąc że „postępowała agresywnie (…) mamy do czynienia z bardzo agresywną sytuacją”. Jak relacjonowała wówczas prasa w USA, wazeliniarstwo wzniesiono na nowy poziom. Dodajmy – prasa liberalna i nienawidząca Trumpa. Prezydent Duda dotknął wówczas jednak istoty sprawy. Zagrał na próżności republikanina. Świadomie i bez naiwnej wiary w jakąś bliżej niesprecyzowaną konserwatywną międzynarodówkę. Podczas pierwszej kadencji Trumpa DGP pytał najbliższych współpracowników polskiego prezydenta, czy rzeczywiście Andrzej Duda jest zafascynowany altprawicą i jej liderem, czy cynicznie gra na jego miłości własnej? Jeden z nich odpowiedział, że trudno się uprawia politykę wobec państwa, którym rządzi polityk potrafiący się skupić na omawianym temacie nie dłużej niż przez kilkanaście–kilkadziesiąt sekund. Dodawał, że na nic są wówczas opasłe analizy MSZ przygotowywane na potrzeby wizyt. Lepiej wspominać o okrągłych sumach pieniędzy. Albo często powtarzać nazwisko gospodarza Białego Domu. Z sum najlepiej Polakom wychodziło prezentowanie wydatków na zbrojenia i deklarowanie dużych zakupów w amerykańskich koncernach zbrojeniowych. Nazwisko eksponowano również. Najczęściej, gdy przekonywano do wzmocnienia obecności wojskowej.

Relacje współpracowników Andrzeja Dudy z kolejnych wizyt w USA za czasów Trumpa były jak opowieści z innej planety. Co do zasady należało się spodziewać poważnych rozważań, poważnego lidera, który – kontrolując największą armię świata – ma wiele przemyśleń na temat tego, jak ten glob urządzić. W praktyce wyłaniał się obraz pół farsy, w której gospodarz Białego Domu albo przysypiał, albo używał masy przymiotników. W najlepszym razie rzucał sumami z czasów kampanii prezydenckiej i porównywał je z wydatkami w Polsce. Trzeba przy tym oddać polskiej prawicy, że potrafiła tym świadomie i dość cynicznie zarządzić. Nawet z kryzysu wokół nowelizacji ustawy o IPN udało jej się wyjść w miarę bez strat. Trumpa nie lubiano w Europie. Gdy przyjeżdżał do Polski, witały go tłumy i ciepło gościł prezydent Duda. Nie zmieniało to jednak tego, że zarówno w kręgach rządowych, jak i w pałacu prezydenckim traktowano go jako potencjalne ryzyko. Oceniano go jako polityka nieprzewidywalnego i zdolnego do radykalnych decyzji, niekoniecznie dobrych dla polskiego bezpieczeństwa. Źródło blisko współpracujące z Dudą za pierwszej kadencji Trumpa jak mantrę powtarzało obawę o wycofanie z dnia na dzień Amerykanów, gdy prezydent uzna, że sytuacja w Europie Wschodniej się stabilizuje i trzeba wzmocnić wektor azjatycki. Ani prezydent Duda, ani jego współpracownicy nie byli naiwnymi wyznawcami religii MAGA.

PiS rozumiał miłość własną Trumpa i dobrze na niej grał

Rządząca dziś Polską koalicja od początku Trumpa kwestionowała. Upatrywała zbawienia w demokratach. Po zmianie kandydata w wyborach prezydenckich w USA ta nadzieja wydaje się naiwna. Jeśli uznać, że Trump jest przebodźcowanym dziwakiem, to demokratyczną kandydatkę na prezydenta – Kamalę Harris – należy uznać za jeszcze gorszy wybór. Jej wiedza o Polsce i sprawach wschodniej flanki NATO jest znikoma, co potwierdzają źródła dyplomatyczne organizujące jej wizyty w Polsce już po inwazji Rosji na Ukrainę w lutym 2022 r. Gdy przyleciała do Warszawy wiosną 2022 r. z misją przygotowania spotkania Joego Bidena z Dudą ,zapamiętano ją głównie z absurdalnego śmiechu po domniemanym wypowiedzeniu przez Andrzeja Dudę zdania „friend in dick”. W Polsce śmiano się z Dudy. Członkowie amerykańskiej delegacji zastanawiali się natomiast, co brała pani wiceprezydent i co spowodowało jej kompromitujące zachowanie. Ten dziki śmiech w nieodpowiednim momencie przy różnych okazjach stał się zresztą jednym z naczelnych punktów krytyki na jej temat. Gdy DGP dopytywał przedstawicieli polskiej dyplomacji o przygotowanie merytoryczne Harris na wizytę w Polsce, zazwyczaj zapadało krępujące milczenie. Wiceprezydent miała nie mieć pojęcia, o czym mówi, i nie do końca ogarniać, gdzie jest. Jej doradcami byli natomiast specjaliści od marketingu politycznego, a nie wyjadacze z wywiadu czy wojska. Harris po prostu w Polsce była. I nic więcej.

Jeśli z tej perspektywy spojrzeć na wyścig o prezydenturę w USA, w Polsce nie mamy powodów do radości. Z jednej strony jest sakralizowany za życia nieprzewidywalny republikanin, do którego najlepiej przemawiać, odwołując się do jego miłości własnej. Z drugiej strony jest wielkomiejska aktywistka, która reprezentuje wszystkie cechy opartej na magii PR postpolityki. Układanie relacji z USA – niezależnie od tego, kto wygra – będzie dla Warszawy poważnym wyzwaniem. I Trump, i Harris – mimo że piastowali już wysokie funkcje w państwie – to wielkie niewiadome. ©℗