Koalicja większościowa w Parlamencie Europejskim chce ograniczyć możliwości działania skrajnej prawicy. Patrioci dla Europy mogą być pozbawieni stanowisk w komisjach.
Europosłowie kończą procedury związane z funkcjonowaniem unijnych instytucji po czerwcowych wyborach. Dziś mają dokonać kolejnych uzgodnień – po wyborze kierownictwa PE – dotyczących tym razem podziału wpływów w komisjach parlamentarnych. Zgodnie z panującym w tzw. wielkiej koalicji chadeków, socjalistów i liberałów podejściem frakcje skrajne i populistyczne mają zostać pozbawione stanowisk kierowniczych, choć jedna z nich jest dziś de facto trzecią największą grupą w PE.
Każdemu (teoretycznie) według mandatów
Preferencje poszczególnych frakcji dotyczące przewodnictwa w komisjach oraz podkomisjach zostały przekazane podczas spotkania delegacji w ubiegłym tygodniu. Nie oznacza to oczywiście, że wszystkie oczekiwania zostaną spełnione, a w teorii prezydia powinny zostać rozdzielone zgodnie z metodą D’Hondta proporcjonalnie do wyniku wyborczego. Najliczniejsza frakcja, Europejska Partia Ludowa, chce zapewnić sobie przewodnictwo w najważniejszych komisjach, w tym Komisji Przemysłu, Badań Naukowych i Energii (ITRE) oraz Komisji Spraw Zagranicznych (AFET). Chadecy chcą także pokierować Komisją Spraw Konstytucyjnych (AFCO), Komisją ds. Rybołówstwa (PECH) oraz Komisją Kontroli Budżetowej (CONT). Listę zamyka Podkomisja Zdrowia Publicznego (SANT). EPP zrezygnowała z ubiegania się o prezydium w Komisji ds. Rolnictwa w zamian za pokierowanie Komisją Wolności Obywatelskich, Sprawiedliwości i Spraw Wewnętrznych (LIBE), którą mieli dysponować Europejscy Konserwatyści i Reformatorzy.
Drudzy pod względem liczebności socjaliści chcą z kolei szefować w bardzo wpływowej Komisji Ochrony Środowiska Naturalnego, Zdrowia Publicznego i Bezpieczeństwa Żywności (ENVI) będącej najważniejszą i największą komisją oprócz ITRE, liczącą 90 członków. Choć frakcja S&D zanotowała właściwie lepszy wynik, niż prognozowano, to w ostatnich miesiącach poprzedniej kadencji PE nie cieszyła się najlepszą sławą po ujawnieniu afery łapówkarskiej z udziałem przedstawicieli władz m.in. Kataru, którzy korumpowali europosłów z ich szeregów. Dziś socjaliści otrzepują powyborczy kurz i, utrzymując koalicję z EPP, chcą szefostwa także w Komisji Handlu Międzynarodowego (INTA), Komisji Gospodarczej i Monetarnej (ECON), Komisji Rozwoju Regionalnego (REGI) oraz Komisji Praw Kobiet i Równouprawnienia (FEMM), którą kierował w poprzedniej kadencji Robert Biedroń.
O ile przydział miejsc w komisjach dla chadeków i socjalistów nie budzi większych kontrowersji, o tyle znacznie bardziej problematyczne są pozostałe frakcje, których liczebność zmieniała się w ostatnich tygodniach.
187 posłów poza kierownictwem
Podczas ubiegłotygodniowego spotkania delegacji trzecią co do wielkości frakcją byli Europejscy Konserwatyści i Reformatorzy (EKR). Zgodnie z deklaracjami grupa chce przewodniczyć w kluczowej dla zarządzania wieloletnim budżetem UE Komisji Budżetowej (BUDG) oraz Komisji Petycji (PETI). Ponadto w drodze wymiany z EPP konserwatyści zgłosili chęć pokierowania także Komisją Rolnictwa i Rozwoju Wsi (AGRI).
Sęk w tym, że obecnie nie jest to już trzecia, lecz czwarta co do wielkości frakcja, którą wyprzedzili Patrioci dla Europy – grupa założona przez premiera Węgier Viktora Orbána. Teoretycznie skrajnie prawicowa frakcja z francuskim Zjednoczeniem Narodowym i włoską Ligą Matteo Salviniego na pokładzie zarejestrowała się po przypadającym na 4 lipca terminie na ukonstytuowanie się frakcji. Mimo to udało im się zgłosić akces do pokierowania Komisją Transportu i Turystyki (TRAN) oraz Komisją Kultury i Edukacji (CULT).
Najpewniej jednak frakcja zostanie objęta kordonem sanitarnym przez strasburską większość, tzn. podobnie jak w poprzedniej kadencji Tożsamość i Demokracja nie uzyska kierownictwa w jakichkolwiek komisjach. Socjaliści i liberałowie domagają się podobnego postępowania z EKR, co wydaje się wątpliwe nie tylko w świetle poparcia przez Giorgię Meloni dla Ursuli von der Leyen, lecz także rosnącej konkurencji ze strony skrajnej prawicy pod wodzą Orbána. Gdyby EPP spełniła oczekiwania swoich koalicjantów, to de facto 187 posłów z trzech frakcji nie miałoby przedstawicielstw w kierownictwie jakiejkolwiek komisji.
Nazwiska za tydzień
Najwięksi przegrani tych wyborów, czyli liberałowie z frakcji Renew Europe, którzy zanotowali spadek z trzeciej na piątą co do wielkości frakcję, oczekują przewodniczenia w mniejszych, choć wpływowych komisjach, w tym Komisji Rozwoju (DEVE), Komisji Prawnej (JURI) i Podkomisji Bezpieczeństwa i Obrony (SEDE). Zieloni chcieliby natomiast pokierować Komisją Rynku Wewnętrznego i Ochrony Konsumentów (IMCO) i Podkomisją Praw Człowieka (DROI), z kolei Lewica Podkomisją ds. Podatkowych (FISC) i Komisją ds. Zatrudnienia i Spraw Socjalnych (EMPL), choć dysponują zaledwie 46 mandatami.
W przeszłości to właśnie komisje parlamentarne były najistotniejszym miejscem zgłaszania poprawek i podstawowym narzędziem europosłów do wpływania na unijną legislację, w tym zgłaszania własnych projektów aktów prawnych. To w komisji LIBE powstawały zgłaszane przez liberałów kontrowersyjne projekty zmian traktatów, to w kolejnych komisjach zgłaszane były poprawki na rzecz zwolnienia rolników z części Zielonego Ładu. Rola kierownictwa w większości z nich będzie istotna choćby przy opracowywaniu harmonogramu prac na najbliższe lata i procedowaniu kolejnych rozporządzeń i dyrektyw.
Dziś najpewniej europosłom uda się zamknąć kwestię wyboru pięciu kwestorów zajmujących się drobnymi sprawami wewnętrznymi oraz przydział miejsc w komisjach. Wybór szefów komisji nastąpi jednak dopiero za tydzień i będzie zależny w największej mierze od ustaleń wewnątrz poszczególnych frakcji, którym miejsca kierownicze przypadną. ©℗
opinia
Każdy poseł jest legalny
Dzięki metodzie d’Hondta każda frakcja w Parlamencie Europejskim powinna mieć swoją reprezentację w kierownictwie komisji i podkomisji parlamentarnych. Tyle w teorii, bo praktyka jest zupełnie inna. – Ci, którzy są przeciwni projektowi europejskiemu, nie mogą reprezentować parlamentu – tak Manfred Weber, lider EPP, skwitował potencjalne objęcie kordonem sanitarnym frakcji Patrioci dla Europy, która – mimo iż dysponuje trzecią najliczniejszą reprezentacją – najpewniej zostanie pozbawiona stanowisk kierowniczych w komisjach parlamentarnych. Lider największej europejskiej frakcji stwierdził też, że każdy wybrany europoseł musi mieć możliwość pracy w PE, ale ci, którzy – jak to ujął – „chcą zlikwidować PE”, nie mogą pełnić w nim funkcji kierowniczych. Te zarzuty padły nie tyle wobec polityków francuskiej czy włoskiej skrajnej prawicy, ile wobec Orbána, którego Fidesz jeszcze kilka lat temu był członkiem chadeckiej frakcji.
W PE X kadencji aż 54 proc. składu to nowi europosłowie, wybrani po raz pierwszy i tylko częściowo za te roszady odpowiada nominowanie przez krajowe partie takich, a nie innych kandydatów. W pewnym stopniu pokazuje to natomiast poziom zmęczenia obywateli europejskich dotychczasową jakością unijnego parlamentaryzmu. Niezależnie od tego, czy oddanie głosu na środowiska skrajne i populistyczne jest rodzajem żółtej kartki dla głównego nurtu, czy realnym odzwierciedleniem preferencji wyborczych, faktem pozostają 84 mandaty dla Patriotów dla Europy i 25 dla Europy Suwerennych Narodów (AfD i część Konfederacji). Jeszcze w trakcie kampanii wyborczej i tuż po ogłoszeniu wstępnych prognoz podziału mandatów socjaliści i liberałowie nawoływali do wykluczenia także Europejskich Konserwatystów i Reformatorów, do czego ostatecznie najpewniej nie dojdzie. Potencjalnie więc koalicja większościowa (z wyjątkiem głównego gracza – EPP) chciała pozbawić miejsc w prezydium trzy frakcje. Nie przeszkadza to oczywiście w pełni zaakceptować w gronie reprezentujących PE (jak twierdzi Weber) skrajnej lewicy, której zdarzało się także podważać wspólnotowe działania, takie jak sankcje na Rosję czy konieczność dozbrajania Europy i Ukrainy w świetle rosyjskiej agresji.
Nie uważam, że wizja UE Viktora Orbána, Marine Le Pen i Mattea Salviniego może przynieść Unii cokolwiek ponad rozwój krajowych protekcjonizmów, które będą rozsadzać projekt europejski od środka. Nie uważam, że którykolwiek z tych liderów ma dziś pomysł na zarządzanie Europą, a wręcz przeciwnie. Miazmaty walki z biurokracją nie rozwiążą sytuacji na Starym Kontynencie najtrudniejszej od zakończenia II wojny światowej. Ale to nie ma najmniejszego znaczenia. Znaczenie ma to, że ci ludzie uzyskali mandat od swoich obywateli w ramach demokratycznych europejskich procedur wyborczych. I jeśli uznajemy ich wybór za legalny, a za taki musi on zostać uznany, jeśli kandydaci zostali zarejestrowani, wzięli udział w wyborach i nie doszło do fałszerstwa wyborczego, to musi to być wybór z pełnią konsekwencji. Manfredowi Weberowi mogą się nie podobać decyzje wyborców, ale taka jest cena demokracji.
Jeśli unijny główny nurt chce pokonać skrajną prawicę i populistów, to są na to nieco mniej barbarzyńskie sposoby niż kordon sanitarny, a mianowicie wybory. Tak długo, jak długo wielka koalicja będzie się skupiać na proceduralnych kuksańcach wobec skrajnej prawicy, te frakcje będą dysponować swoimi antysystemowymi argumentami wywracającymi stolik.
Tak długo też będzie rosło rozczarowanie unijnym mainstreamem, które w efekcie może doprowadzić do wzmocnienia grup skrajnych. A te wkrótce mogą przejść od słów do czynów i zamiast ubiegać się o jakieś stanowiska, zaczną wywracać stolik po swojemu, dominując prawicę tak, jak trumpizm zdominował środowisko amerykańskich republikanów. ©℗