O kandydacie tym wiemy również, że podczas swojej prezydentury rozważał wykopanie fosy na granicy z Meksykiem, zalanie jej wodą i wpuszczenie tam aligatorów – takich samych, jak w Mar-a-Lago na Florydzie – aby strzegły Ameryki przed migrantami. W opcji twardej analizował również uderzenie armii USA w kartele meksykańskie na terenie Meksyku. Oczywiście bez informowania o tym władz w mieście Meksyk.

Kandydat wielkich miast, zwolennik inkluzywności, fan New York Gym i diet wegańskich również „nada się” do scenariusza. Joe Biden nie bardzo wie, o co chodzi. Czasami myli się dość znacznie i przejawia symptomy demencji. Albo dla niepoznaki obściskuje na wiecach dzieci, rodząc konfuzję zgromadzonych wokół osób. Jego syn to z kolei gwiazda tabloidów, która w przeszłości słynęła ze stosunkowo ciemnych zębów. Co jest niechybnym znakiem, że był za pan brat z narkotykami. Główną specjalnością syna prezydenta supermocarstwa było w przeszłości robienie lewych interesów na Ukrainie. A jego ojca dbanie, by szczegóły tych interesów nie ujrzały światła dziennego.

Trzecią siłą w USA próbuje być Robert F. Kennedy jr. Bratanek JFK i syn zamordowanego w czasie kampanii Roberta F. Kennedy’ego to specjalista od teorii spiskowych, któremu z amerykańskiego snu zostały tylko dobrze wyprasowana, niebieska koszula i nieźle dobrany krawat. Reszta to wiara w spiski CIA i przywiązanie do antyszczepionkowych mitów. Jeden z tych, w które wierzy, mówi o tym, że koronawirusa wymyślono po to, aby wzmocnił odporność Chińczyków i Żydów aszkenazyjskich. Co – jak rozumiem – ma pomóc im w zawładnięciu światem.

Stara Ameryka, którą znamy, odeszła do lamusa. W kampanii można wszystko. Można wejść na debatę, drastycznie się pogubić, do poziomu bliskiego zapomnienia swojego imienia i nie stracić w sondażach nawet punktu procentowego. Można też w jej trakcie po prostu kłamać. I też nie stracić poparcia. Więcej – za pomocą kłamstwa można nawet umocnić swoją pozycję.

Media społecznościowe w USA karmią się taką polityką. Cyfrowe koncerny – odpowiedzialne za tryumf głupoty i pogłębiającą się marność zachodniej demokracji – na taki obrót spraw zacierają ręce. Interes będzie się rozwijał. Populizm kwitł. Tylko że za to wszystko trzeba płacić konkretną cenę. Jest nią nie tylko wczorajszy zamach na Donalda Trumpa. Ta cena to przede wszystkim upadek autorytetu supermocarstwa, które walczy co najmniej o utrzymanie hegemonii z aspirującym underdogiem – Chinami, stara się trzymać za twarz neostalinowską satrapię (Rosję) i powstrzymywać – zorganizowaną na wzór Sparty – militarystyczną demokrację przed zawstydzającymi Zachód zbrodniami wojennymi (Izrael).

Zamach na Trumpa to dla świata komunikat, że Ameryka słabnie. I nawet jeśli nie jest to prawda – choć co do tego pewności nie ma – peryferia, które opierają swoją politykę bezpieczeństwa na USA, płacą za to cenę już dziś. Bo jeśli światowy policjant słabnie, to znaczy, że można wszystko.

Wydarzenia takie jak marsz na Kapitol zimą 2021 r., zapaści Bidena czy zamach na Trumpa zachęcają oś satrapii – Chiny, Rosję i ich przystawki – do testowania słabości Zachodu. Bo satrapie myślą w kategoriach zero-jedynkowych. W ich kalkulacjach ważne są tylko dwa czynniki – siła i słabość. To, co się dzieje w USA, jest z porządku słabości. A skoro tak, to można rzucić wyzwanie. Tym wyzwaniem może być ingerencja w wybory za pomocą farmy trolli. Ale może też być uderzenie w Ukrainę czy militarne podszczypanie umownej Czarnogóry, o której sam Trump mówił, że nie będzie jej bronił, a Biden po prostu może nie mieć siły, by jej bronić. Słabość demokracji w satrapiach rodzi zuchwałość. Dlaczego ktoś taki jak Władimir Putin czy Xi Jinping ma porzucić kalkulacje, że realne jest wzięcie Dyneburga czy Peskadorów, skoro supermocarstwem rządzi niedołężny starzec, a chce rządzić hybryda kłamcy, mitomana i szaleńca? Dlaczego nie uderzyć w supermocarstwo, w którym Secret Service nie potrafi ochronić byłego prezydenta i kandydata w wyborach? Dlaczego nie przetestować państwa, w którym trwa LeDuffowski shitshow. Skoro shitshow, to i shitsuperpower. ©℗