Trudno się dziwić, że wizyta prezydenta Andrzeja Dudy w Pekinie wywołała kontrowersje. Pomijając tradycyjną wojenkę polityczną, w której najbardziej zaciekli kibice obu głównych drużyn podzielili się idealnie po linii sporu, spotkanie Andrzeja Dudy z Xi Jinpingiem rzeczywiście można oceniać bardzo różnie. Chiny to kraj traktowany przez lidera wspólnoty euroatlantyckiej, czyli USA, jako główny globalny przeciwnik Zachodu. Nie sposób przejść obok tego obojętnie, nawet oczekując od naszych władz, że będziemy samodzielnym sojusznikiem Waszyngtonu, a nie jego zwasalizowanym petentem. Jeśli czujemy się solidarnym członkiem tej wspólnoty państw i oczekujemy solidarności od pozostałych, w szczególności od hegemona, to takie kwestie trzeba brać pod uwagę.
Poza tym Pekin to niezwykle silne i ogromne państwo o zapędach imperialnych, które reprezentuje zupełnie inne – a właściwie przeciwne do naszych – wartości. Twardy autorytaryzm, w którym wolność jednostki jest zupełnie lekceważona, uciskanie mniejszości, inwigilacja obywateli na niewyobrażalną skalę, decyzjonizm zamiast państwa prawa, a w stosunkach międzynarodowych skrajny cynizm i zupełna ślepota na kwestie moralne. Owszem moralność niewątpliwie nie jest jedynym, a nierzadko nawet nie pierwszym czynnikiem podejmowanych przez państwa Zachodu decyzji, ale to jednak co innego niż zupełne jej pomijanie. Sankcje na Rosję wyraźnie zaszkodziły gospodarkom UE, ale mimo to poparcie dla nich było całkiem szerokie – nawet jeśli my liczyliśmy na jeszcze większe.
Trudno jednak nie zauważyć, że z przywódcą Chin spotykają się wszyscy czołowi politycy świata, z liderami krajów bloku euroatlantyckiego włącznie. W maju tego roku w Paryżu z Xi Jinpingiem spotkali się Emmanuel Macron i Ursula von der Leyen. W kwietniu w Pekinie gościł kanclerz Olaf Scholz. Niedługo do Chin prawdopodobnie wybiera się premierka Włoch Giorgia Meloni. Można też przypomnieć, że w kwietniu do Pekinu zawitał sekretarz stanu USA Antony Blinken, chociaż niewątpliwie jego wizyta była zdecydowanie bardziej asertywna niż wyżej wymienionych. Dlaczego akurat prezydent Polski miałby się więc krygować?
Problemem są raczej ogólne relacje Europy z Chinami. Można pominąć już to, że polityka UE wobec Pekinu jest zupełnie inna od analogicznych działań Waszyngtonu. Bruksela mówi o deriskingu, czyli zmniejszeniu zależności gospodarczej od Państwa Środka, a USA o decouplingu, a więc o zerwaniu z nią. To nieco odmienne podejście jest zrozumiałe – Europa chce się wybić na niezależność i występować na arenie globalnej jako jedno z liczących się mocarstw. Zresztą nie ma innego wyjścia, gdyż państwa członkowskie występujące w pojedynkę – nawet te największe – nie mogą stawać jak równy z równym z USA, Chinami, a niebawem także Indiami. Dążenie do osiągnięcia suwerenności strategicznej UE nie jest niczym złym i wcale nie musi oznaczać zerwania więzi euroatlantyckich, chociaż może powodować na tej linii napięcia, groźne szczególnie dla krajów naszego regionu. Z perspektywy Dalekiego Wschodu wspólna polityka UE zupełnie się jednak nie broni. Nic więc dziwnego, że Pekin traktuje Brukselę jako mniej istotnego gracza niż Berlin czy Paryż. Podczas wizyty w Pekinie Emmanuela Macrona i Ursuli von der Leyen szefowa KE była traktowana niczym osoba towarzysząca.
Czy w ogóle można mówić o spójnej polityce UE wobec Chin? Komisja Europejska wprowadziła niedawno wysokie – sięgające nawet 38 proc. – cła na chińskie samochody elektryczne. I słusznie, gdyż nie tylko chińska produkcja eksportowa jest silnie wspierana przez państwo, lecz także akurat elektryki stanowią ogromną konkurencję dla unijnych przedsiębiorstw. Ledwie dwa miesiące wcześniej kanclerz Scholz udał się jednak na długą wizytę do Chin, którą Ośrodek Studiów Wschodnich opisał w analizie o wielce wymownym tytule „De-risking może poczekać”. „Stanowisko Urzędu Kanclerskiego wskazuje, że Berlin nie ma zamiaru podejmować ambitniejszych działań, aby obniżyć ryzyko związane z uzależnieniem gospodarczym RFN od Chin – co postulują w rządzie głównie Zieloni. Obok powiększającego się wolumenu wymiany handlowej chodzi o rosnące inwestycje czołowych niemieckich koncernów w ChRL. W ubiegłym roku wyniosły one rekordowe 11,9 mld euro, a według Instytutu Gospodarki Niemiec (IW) ich poziom z ostatnich trzech lat odpowiada temu z okresu 2015–2020” – czytamy w publikacji OSW.
Inaczej mówiąc, Niemcy intensywnie zwiększają swoją zależność od Chin. Powszechnie znane są bliskie relacje Węgier z tym państwem, na szczęście to niewielki i niezbyt zamożny kraj, którego weta – przy okazji głosowania nad przekazaniem zamrożonych rosyjskich aktywów na zbrojenie Ukrainy – Bruksela nauczyła się omijać. Zdecydowanie bardziej asertywną (i bliższą Brukseli) postawę wobec Chin prezentuje popierający wymierzony w Państwo Środka protekcjonizm gospodarczy Emmanuel Macron, ale nawet on przy okazji próbuje ugrać coś dla swojego kraju, chociażby nieobjęcie chińskimi cłami koniaku. Na tym tle eksport polskich kurczaków do Chin, który wspierał Andrzej Duda, wygląda całkiem poważnie.
Często przestrzega się przed bilateralnymi kontaktami z Rosją. Szczególnie w Europie Środkowo-Wschodniej dobrze znana jest strategia Moskwy polegająca na rozbijaniu UE poprzez stosunki z poszczególnymi stolicami. Klasyczny przykład stosowania zasady „dziel i rządź”. Pekin prowadzi dokładnie taką samą politykę, ale akurat on jest za to zdecydowanie mniej krytykowany. I tak – dzięki regularnym wizytom Scholza, Macrona, Dudy oraz innych liderów państw UE – Chiny mogą rozgrywać Europę, jak tylko chcą.
Spójna polityka wobec Chin jest niezwykle istotna chociażby z powodu skrajnej nierównowagi handlowej, jaką UE ma względem Państwa Środka. Według Eurostatu Chiny odpowiadają za niecałe 9 proc. unijnego eksportu i aż za 21 proc. importu. Deficyt UE w handlu towarami z tym krajem wyniósł w 2023 r. aż 291 mld euro i był drugim co do wielkości w historii. Rekord padł ledwie rok wcześniej – aż 397 mld euro. Z tego samego względu Waszyngton już w czasach Donalda Trumpa zaczął prowadzić wręcz wojnę handlową z Pekinem, nakładając dawno niewidziane cła na liczne kategorie towarów, co zresztą potem kontynuował Biden. Europa w tym okresie przez cały czas stopniowo zwiększała import towarów z Chin. W 2016 r. ściągnęła ich stamtąd za 299 mld euro. W 2022 r. już za 627 mld euro, co nominalnie oznacza ponaddwukrotny wzrost. Z zależnością Europy od Państwa Środka mamy do czynienia także w strategicznych obszarach – pochodzi stamtąd np. 80 proc. substancji czynnych w produkowanych na Starym Kontynencie lekach (o czym opinia publiczna dowiedziała się dopiero w czasie pandemii). Poza tym Pekin konkuruje z Europą w eksporcie podobnych towarów wykorzystujących wysokie technologie.
Chiny są największym eksporterem świata. Według Eurostatu w 2022 r. odpowiadały za niecałe 18 proc. wartości światowej sprzedaży zagranicznej. UE za ponad 13 proc., a USA za ok. 10 proc. Wszyscy zdążyli już zapomnieć o czasach, gdy towarów z Chin nikt nie traktował jako poważnej konkurencji dla zachodnich producentów. Obecnie tamtejsze firmy rywalizują z UE na kluczowych rynkach. Chociażby w produkcji turbin wiatrowych. Według Global Wind Energy Council w 2023 r. dwoma największymi ich dostawcami (pod względem mocy) były chińskie Goldwin i Envision. Za nimi był duński Vestas, ale na kolejnych dwóch miejscach znów mieliśmy chińskie Windey oraz Mingyang. Faktem jest, że tamtejsi producenci sprzedają głównie na własnym rynku, a Vestas, Siemens Gamesa czy GE Vernova do państw całego świata, w tym na najzamożniejsze rynki Europy i Ameryki Północnej. Tyle że jest kwestią czasu, gdy chińscy giganci, rosnący w cieplarnianych warunkach dzięki protekcjonistycznej polityce, zaczną się rozpychać także na całym świecie. Co więcej, Chiny zupełnie dominują w fotowoltaice. Według danych International Energy Agency (IEA) w latach 2011–2021 zainwestowały 50 mld dol. w moce produkcyjne paneli PV. Dziesięć razy więcej niż UE. Efekt: w 2021 r. udział chińskich przedsiębiorstw w światowej mocy produkcyjnej PV wyniósł 80 proc., w kraju tym było ulokowanych również 10 największych na świecie dostawców instalacji do produkcji energii z promieni słonecznych. Tymczasem polityka klimatyczna UE motywowana jest nie tylko dbałością o klimat, lecz także rozwojem technologii w tym obszarze, co ma pomóc odzyskać jej czołową pozycję handlową na świecie.
Chiny zalewają świat swoimi samochodami elektrycznymi, powoli budują pozycję również w produkcji kluczowych dla wszystkich towarów wysokich technologii półprzewodników. W I kw. tego roku produkcja chińskich układów scalonych wzrosła o 40 proc. Oczywiście ich jakość wciąż odbiega od produkcji z Tajwanu czy USA, co nie zmienia faktu, że Unia Europejska jest na tym polu zapóźniona. Odpowiada za 10 proc. światowego rynku układów scalonych, chociaż do 2030 r. zamierza ten udział podwoić.
Pod względem gospodarczym Chiny są więc absolutnie największym konkurentem UE – o wiele groźniejszym niż USA. Równocześnie są jej kluczowym dostawcą, co stawia nas w niezwykle niekomfortowej sytuacji. Oprócz tego po cichu wspierają Rosję, która jest egzystencjalnym zagrożeniem dla wschodnich członków UE, rozpychają się w Afryce, gdzie interesy mają państwa unijnego Południa, oraz są coraz bardziej agresywne na Pacyfiku, który jest zaś niezmiernie ważny dla będących fundamentem bezpieczeństwa naszego kręgu Stanów Zjednoczonych. To państwo stanowiące ogromne zagrożenie na wielu polach dla całego Zachodu. Tymczasem liderzy Europy bez ładu i składu jeżdżą sobie beztrosko do Pekinu i rozmawiają o kurczakach i koniaku, jakby prowadzili relacje z Malezją albo Wietnamem – z całym ogromnym szacunkiem dla obu tych państw.
Polityka UE wobec Pekinu powinna być więc wreszcie spójna i prowadzona przez Brukselę, a nie Berlin, Paryż i każdą inną stolicę z osobna. UE powinna wdrożyć konkretną strategię stopniowego uniezależniania się od Pekinu, której nie będą rozbijać szefowie poszczególnych państw członkowskich. Czasy beztroski już się skończyły. Oczywiście to przy założeniu, że UE poważnie myśli przynajmniej o dołączeniu do tworzącego się właśnie nowego koncertu mocarstw. ©Ⓟ