Niektórzy sądzą, że decyzja prezydenta Francji Emmanuela Macrona o przedterminowych wyborach będzie miała dla niego takie konsekwencje, jak referendum w sprawie brexitu dla Davida Camerona. Zgadza się pan?
ikona lupy />
Paweł Zerka, analityk European Council on Foreign Relations / ECFR/Materiały prasowe / fot. seesaw-foto.com/ECFR/Materiały prasowe

Trudno mieć jednoznaczne zdanie na ten temat. Ci, którzy traktują to jako ryzykowny ruch, z reguły i tak dostrzegają, że jest w tym jakaś logika. A kto myśli, że to sprytne posunięcie, zwykle widzi też istotne ryzyka. Ja zaliczam się do drugiego obozu. To ciekawa decyzja, bo zmienia dynamikę na scenie politycznej. Od dawna było wiadomo, że Zjednoczenie Narodowe (RN) Marine Le Pen zwycięży w eurowyborach, a partia Macrona będzie daleko w tyle. W związku z tym można było się spodziewać, że Le Pen zakwestionuje legitymację Macrona do rządzenia. Moglibyśmy przez trzy lata słuchać, jak to Macron nie reprezentuje Francji. Le Pen dzięki temu rosłaby w siłę i jej prezydentura w 2027 r. stałaby się nieunikniona. Jednocześnie słabość wewnętrzna Macrona przekładałaby się na jego pozycję za granicą. Rozpisując wybory, Macron sprawił, że na horyzoncie pojawiły się nowe możliwości. Jedną z nich jest zmuszenie sił proeuropejskich z lewicy i prawicy do współdziałania. Może powstać rząd ekspertów, który umożliwi Macronowi sprawne rządzenie, ale i podzieli odpowiedzialność za niepopularne decyzje. Tym samym jego partia nie byłaby skazana na wygasanie. Gdyby zaś wygrała Le Pen, to ona musiałaby wziąć współodpowiedzialność za trudy rządzenia. Zakładam, że w wyobrażeniu Macrona mogłoby to ją skompromitować. Może się okazać, że nie ma odpowiednich kadr, a RN jest niekompetentne. Wówczas spadłyby szanse Le Pen na prezydenturę. Poza tym wybory parlamentarne rządzą się innymi prawami. Macron ma sporo argumentów, by sądzić, że wynik nie będzie tak zły, jak w niedzielę. Jednym z nich jest ordynacja. Pięć lat temu, zaraz po tym, jak Le Pen zdobyła prawie połowę głosów w wyborach prezydenckich, jej ugrupowanie wprowadziło niecałych 90 posłów, czyli ok. 15 proc. całości. Jednocześnie wyborcy za kilka tygodni mogą po prostu zagłosować inaczej. Część osób, która w niedzielę została w domu, może pofatygować się do lokali. Najbardziej zmobilizowani byli wyborcy Le Pen. Ci proeuropejscy częściej rezygnowali z oddania głosu. Kiedy stawka wzrośnie, zapewne pójdą na wybory.

Sojusz powstaje też wokół Le Pen. Szef centroprawicowych Republikanów Éric Ciotti chce iść do wyborów w koalicji z RN. Republikanie próbują utrzymać się na scenie politycznej czy Le Pen nie jest już skrajnie prawicowa, a jej partia skutecznie przesunęła się w stronę centrum?

To się nie wyklucza. Republikanie walczą o przetrwanie. Pamiętajmy jednak, że sytuacja we Francji zmienia się jak w kalejdoskopie. Na początku tygodnia wydawało się, że powstanie jednolity front skrajnej prawicy. Obok RN działa przecież bardziej radykalna Rekonkwista pod wodzą Marion Maréchal, bratanicy Le Pen, i Érica Zemmoura. Szybko okazało się, że Le Pen tego nie chce, bo Zemmour jest zbyt kontrowersyjny. Tego samego dnia Ciotti stwierdził, że chce iść do wyborów z Le Pen, za co spotkał się z krytyką znacznej części postaci rozpoznawalnych w jego środowisku. Fakt, że Le Pen chętniej poszłaby z częścią Republikanów, uwiarygadnia tezę, że nie jest już aż tak radykalna. Może dlatego nie zdecydowała się na sojusz z Rekonkwistą.

Widać analogie między Le Pen a wywodzącą się ze skrajnej prawicy premier Włoch Giorgią Meloni. W kluczowej z perspektywy Polski kwestii wojny Meloni z łatwością odnalazła się w głównym nurcie. Le Pen kiedyś nie ukrywała prorosyjskich ciągot, ale dziś oficjalnie stawia na Ukrainę.

Obie uczyły się od siebie. Na początku to Le Pen udało się ocieplić wizerunek, a Meloni brała z niej przykład. Teraz jest odwrotnie. Le Pen przygląda się, jak Meloni normalizuje wizerunek, choć poza kwestią wojny poglądów nie zmieniła. Le Pen może stąd wyciągnąć wniosek, że wystarczy być przyzwoitym Europejczykiem w polityce zagranicznej, by wszyscy zostawili cię w spokoju. Taką zależność potwierdza sytuacja Viktora Orbána. Fakt, że nie wspiera Ukrainy, jest głównym powodem, dla którego jest niewygodny dla europejskiego establishmentu. Nie wiem, na ile Le Pen jest szczera w proukraińskim zwrocie. W przeszłości miała bliskie kontakty z Władimirem Putinem. Podziwiała go, dostała pożyczkę na kampanię od rosyjskiego banku. Musiała jednak podporządkować narrację na temat Ukrainy i Rosji pod pewien społeczny konsensus. Wojna wybuchła w czasie kampanii przed wyborami prezydenckimi we Francji. Gdy na jaw wyszła masakra w Buczy, Le Pen nie mogła sobie pozwolić, by dystansować się od Ukrainy. Mam jednak wrażenie, że nie dowiemy się, jak naprawdę wygląda jej stanowisko, dopóki nie wygra wyborów prezydenckich. Nawet gdyby RN weszło do rządu, trudno byłoby to zweryfikować. Polityka zagraniczna to domena prezydenta.

Proukraiński zwrot Le Pen wytrzyma próbę czasu?

Im dłużej potrwa wojna, tym częściej będzie mówić, że jest ona zbyt kosztowna i ryzykowna, więc trzeba naciskać na negocjacje pokojowe, nawet gdyby ceną była utrata przez Ukrainę części terytorium. Co ciekawe, tego rodzaju przekonanie jest też zauważalne we Włoszech, a mimo to Meloni prowadzi politykę oderwaną od poglądów większości społeczeństwa. Wątpię, by Le Pen jako prezydent czuła się zobligowana, by postąpić podobnie. Jeśli zmienią się nastroje we Francji, na razie solidarne z Ukrainą, ona podąży z prądem.

Jeśli RN wygra w lipcu wybory, będzie w stanie zablokować dostawy broni dla Ukrainy?

Wywodzący się z RN ministrowie obrony i dyplomacji mogliby to utrudniać, ale nie zablokować. Polityka zagraniczna i obronna to prerogatywy prezydenta. ©℗

Rozmawiała Karolina Wójcicka